Od razu zastrzegam, że z kolejną częścią może być trochę niefajnie, ponieważ, gdy ją pisałem, nagle zabrakło mi prądu i musiałem przerzucić się na pisanie w zeszycie. A musicie wiedzieć, że nienawidzę przepisywać... Najgorsze jest to, że po tym feralnym fragmencie mam gotowe około 100 stron, których nie mogę wrzucić, bo będzie luka... Ale będę się starał jakoś zmusić do przepisania...
Dzisiaj będzie trochę żartów, trochę tyrania Hrodgara i trochę... No, w sumie to tak naprawdę wstęp do samego rozdziału, no ale coś takiego musi być...
No... To Enjoy!
Dziedziniec Grotu pogrążony był w
głębokim cieniu rzucanym przez masywną konstrukcję zamku – przebudzona niedawno
tarcza słoneczna nie zdążyła jeszcze wznieść się dość wysoko, żeby jej
promienie mogły prześlizgnąć się ponad potężnymi murami twierdzy. Wspaniałe
płaskorzeźby pokrywające fasadę budynku traciły w owym półmroku ostrość
konturów, przez co siedziba władcy Grönedönu wydawała się jednolitym
konstruktem, którego powierzchnia przypominała zastygłą lawę – wypukłości, łuki
i fantastyczne kształty mitycznych stworzeń zlewały się ze sobą, tworząc iluzję
ogarniętej chorobą tkanki. Wizja ta doskonale pasowała do poprzedniego władcy
Grotu – dla wielu osób rządy Cerdica były niczym zaraza, która za siedlisko
obrała sobie serce Grönedönu – Żelazną Grań – i rozprzestrzeniała się coraz
dalej i dalej, aż w końcu objęła w swe posiadanie całe cesarstwo.
Następca tronu podzielał ten pogląd –
czarne mury twierdzy przywodziły mu na myśl przerażające wspomnienia, które,
pomimo nieustannych wysiłków mających na celu zepchnięcie ich na dalszy plan,
wciąż wypływały na powierzchnię jego umysłu. Wszyscy dworzanie doskonale
pamiętali dzień, w którym – spędziwszy wcześniej całą noc na pijaństwie w
towarzystwie swoich Biczowników – młody cesarz chwycił za stojący w kuźni młot
o obuchu wielkości głowy przeciętnego człowieka i, złorzecząc górującym nad nim
murom, próbował w pojedynkę zburzyć Grot – wprawne oko wciąż mogło dostrzec
plamę głębszej czerni w miejscu, w którym potężne uderzenia odłupały spore
kawałki kamienia. Potrzeba było Brekki i Lugo, żeby go powstrzymać.
Pomimo licznych napomnień ze strony
Sigewarda, który robił co mógł, żeby nakłonić swego suwerena do przeniesienia
się do wygodniejszych komnat, których całe dziesiątki świeciły pustkami na
górnych kondygnacjach, Hrodgar uparcie odmawiał, twierdząc, że nie może znieść
panującego w nich smrodu magii. Żadne argumenty nie trafiały do zatwardziałego
umysłu cesarza i gdyby nie szacunek jakim darzył swego dawnego nauczyciela,
młody cesarz spałby najprawdopodobniej w jednym z cekhauzów służących za
sypialnie pozostałym Biczownikom. Idąc staruszkowi na kompromis, władca
Grönedönu wybrał sobie najmniejszą, najskromniejszą i najbardziej oddaloną od
serca pałacu komnatę i to właśnie w niej spędzał każdą przymusową godzinę
zamknięcia w Grocie. Jednak i to nie przyszło mu łatwo – przynajmniej raz w
tygodniu posyłał któregoś ze służących na targ, rozkazując mu kupić zapachowe
świece, które następnie zapalał. Pozwalał im wypełniać maleńki pokoik swym
ciężkim, mdłym aromatem do momentu, w którym zamieniały się w kopcące ogarki –
wypędzał w ten sposób naprzykrzający się mu zapach czarów.
Z tych oraz wielu innych powodów – jak
chociażby przez zamieszkującą go rogatą duszę żądnego przygód awanturnika –
młody cesarz korzystał z każdej nadarzającej się okazji, aby pozostawić za sobą
ciążącą nad nim jak chmura burzowa twierdzę. Robił to bez cienia żalu, z lekkim
sercem. Jednymi rzeczami, które za każdym razem skłaniały go do powrotu, byli
jego towarzysze oraz silne poczucie odpowiedzialności za mieszkańców Grönedönu
– wiedział, że oczekiwali oni od niego, iż zapewni im bezpieczeństwo i nie
zamierzał zawieść pokładanych w sobie nadziei. Pomimo pozornej beztroski i dość
niecodziennego jak na władcę podejścia do kwestii rządzenia, młody cesarz
troszczył się o swoich poddanych bardziej niż którykolwiek z pozostałych
monarchów Cynedoru. Nawet jeśli nie wszyscy z jego pobratymców doceniali lub
nawet nie dostrzegali czynionych przez niego wysiłków.
Wyszedłszy na dziedziniec, Hrodgar
rozejrzał się dookoła, rzucając zebranym tu i ówdzie grupom olbrzymich
wojowników pożegnalne spojrzenia. Odpowiadali mu skinieniami głowy lub
potężnymi pięściami uderzającymi w szerokie piersi. Część z nich kończyła
właśnie obgryzać z mięsa sporych rozmiarów kości, więc, z braku lepszego
pomysłu, salutowała swemu dowódcy wzniesionymi udźcami i żeberkami. Uśmiechając
się, młody cesarz ruszył w stronę czekającego już na niego stajennego –
postawnego mężczyzny z policzkiem przeciętym szeroką szramą, pamiątką po dniu,
w którym został wzięty do niewoli. Tuż za nim, przywiązane do drewnianego słupa
podtrzymującego kryty gontami daszek cekhauzu, stały trzy wspaniałe wierzchowce
o urodzie i sile, których próżno byłoby szukać w pozostałych królestwach.
Widząc zbliżającego się swego pana, sługa zgiął się w hardym pokłonie.
– Wasza Cesarska Mość! – jego akcent
był sepleniący i nieco zbyt melodyjny jak na grönedöńskie standardy. Musiał
pochodzić z jednej ze wschodnich wysp, na co zresztą wskazywała jego ciemna
karnacja. – Wierzchowce gotowe do drogi. W jukach znajdzie Wasza Cesarska Mość
zapasy na kilka dni. Ufam, że nie masz żadnych zastrzeżeń, panie?
Hrodgar ocenił stojące przed nim
zwierzęta krytycznym okiem – przerastał każdego konia przynajmniej o pół głowy,
a przecież były to największe bestie jakie znaleźć można było w stajniach
Grönedönu. Ich szerokie piersi unosiły się miarowo w rytm spokojnych oddechów,
a łagodne, mądre oczy spoglądały na młodzieńca w niemym oczekiwaniu. Cesarz
zaśmiał się cicho i sięgnął do kieszeni podróżnego płaszcza po ukryte tam
jabłka, które następnie podał każdemu ze zwierząt. Miał na sobie prostą,
wiązaną w pasie koszulę z lekkiego materiału zabarwionego na szaro. Całości
dopełniały czarne spodnie i wysokie buty do jazdy konnej. Gdy tak stał – w
prostym odzieniu, bez okrycia głowy – wziąć go można było za prostego
Biczownika – nic nie wskazywało na to, że ma się przed sobą władcę całego
cesarstwa.
Przemawiając łagodnie do
przeżuwających owoce wierzchowców, Hrodgar poklepał środkowego z nich –
muskularnego gniadosza o lekko zaczerwienionych oczach – po pysku.
– Co powiesz, Kelpie? Masz ochotę na
małą przejażdżkę? – Stuknął delikatnie czołem w czaszkę rumaka. – Zapolujemy na
trolla? – Zwierzę zarżało entuzjastycznie, wywołując na twarzy cesarza kolejny
uśmiech. – Wezmę to za „tak”.
Podszedłszy z boku do siodła – musiało
zostać specjalnie zaprojektowane, żeby sprostać wymaganiom siedzącego na nim
Biczownika – odgarnął przykrywające je juki i odsłonił ukryty pod nimi ciężki,
dwuręczny miecz, który wcześniej kazał jednemu ze sług zanieść ze swojej
komnaty do stajni. Wspomnienie krzepkiego mężczyzny stękającego z wysiłku pod
ciężarem ostrza rozciągnęło oblicze młodzieńca w kpiącym grymasie. Jakby chcąc
upewnić się, czy klinga jego ukochanego Naegölinga nie uległa zniszczeniu
podczas transportu, Hrodgar wysunął broń na kilka cali, po czym, zadowolony z
oględzin, włożył ostrze z powrotem do pochwy. Skinął stajennemu z aprobatą.
– Jest jeszcze coś, panie…– Mężczyzna
po raz kolejny zgiął się w pokłonie. – Jeśli pozwolisz…
Niezbyt zainteresowany, młodzieniec
skinął przyzwalająco głową, sprawdzając przy okazji czy popręgi siodła zostały
dobrze zaciągnięte.
– Gdy poselstwo z Lohirath odjeżdżało…
– Czoło cesarza zmarszczyło się gniewnie na wspomnienie Hallema i jego świty.
Widząc to, sługa zbladł nieco, przez co jego szkarłatna blizna stała się
jeszcze bardziej widoczna. – P-próbowali… Cóż, Wasza Cesarska Mość… Wygląda na
to, że chcieli cię okraść, panie!
– Okraść? – Ze wszystkich
niegodziwości, o które Hrodgar posądzał króla pustynnej krainy, złodziejstwo
wydawało się najmniej prawdopodobne. – Powstrzymałeś ich?
– Nie, panie… – Stajenny uśmiechnął
się złośliwie i sięgnął do pasa, skąd wyłuskał niewielkie zawiniątko z brudnego
materiału, które następnie wyciągnął w kierunku władcy. – Twoja własność
obroniła się sama!
Zaciekawiony, młodzieniec ostrożnie
odebrał od mężczyzny tajemniczy przedmiot i powoli odwinął strzępy brunatnej
tkaniny. Na czymś, co niegdyś mogło być serwetką lub chusteczką, leżało
postrzępione i pokryte warstwą zakrzepłej krwi ucho. Ludzkie ucho z widocznymi
dziurami od licznych kolczyków, które sługa zdążył już sobie najpewniej
przywłaszczyć. Wciąż nie bardzo rozumiejąc o co chodzi, Hrodgar oddał
stajennemu jego trofeum.
– Skąd… to masz?
– Znalazłem to w stajni, Wasza
Cesarska Mość! – Uśmiech skurczył i pogrubił szkarłatną bliznę tak, że
wyglądała ona teraz jak tłusta larwa przyklejona do twarzy łotra. – Tuż pod
kopytami Fairich… Wciąż miała krew na pysku i na zębach…
Władca Grönedönu spojrzał ze
zdumieniem na stojącą nieco za Kelpiem klacz o czarnej jak noc sierści i takiej
samej grzywie. Jedynymi elementami, które odcinały się na tle jej ciemnej
sylwetki były białka oczu oraz jasne znamię w kształcie gwiazdy znajdujące się
dokładnie pośrodku czaszki zwierzęcia. Ulubienica Brekki uważana była za
najspokojniejszego ze wszystkich wierzchowców służących Biczownikom za środek
transportu i, jak dotąd, nigdy nie wykazywała się agresywnym zachowaniem. Tym
bardziej dziwne wydawało się młodzieńcowi jej zachowanie. W końcu jednak,
przemyślawszy całą sprawę, pogładził miękki pysk klaczy i nagrodził jej odwagę
kolejnym jabłkiem.
– Czyż tak witamy poselstwa w naszym
wspaniałym cesarstwie? – Zwierzę zarżało wesoło, rozkoszując się soczystym
owocem. – Też nie lubię Lohiraryjczyków. Od razu widać, że jesteś prawdziwą
mieszkanką Grönedönu! Będę też musiał ostrzec Brekkę przed… okazywaniem ci
miłości. Kto wie, co stajenni mogą znaleźć w twoim boksie następnym razem?
– Twoje gnijące ścierwo! – Olbrzym
pojawił się niewiadomo skąd tuż za plecami Hrodgara i z całej siły dźgnął go
palcem pod żebra. – Chociaż pewnie będzie ono leżało pod Kelpiem, podczas gdy
twój zadek łatwo będzie można pomylić z wiadrem! Wskakuj na siodło i w drogę!
– Czekamy na Wigstana! – Młodzieniec
skrzywił się boleśnie i zaczął rozmasowywać obolałe miejsce. – Staruszku,
musimy porozmawiać o twoich nawykach! – Oskarżycielsko wyciągnął palec w stronę
przyjaciela. – To, że twój ojciec miał w zwyczaju dźgać cię w pewne miejsca nie
oznacza, że możesz dawać upust swym tłumionym wspomnieniom w podobny sposób!
– Jezdem tutej, Wasza Cysorska Mość! –
Pojawienie się siwowłosego mężczyzny ucięło dalszą dyskusję. – Możem ruszać!
Wieśniak miał na sobie tą samą
zakurzoną kapotę, w której przybył do pałacu. Co prawda Hrodgar zaoferował mu
odzież na zmianę, ten jednak grzecznie odmówił, zastawiając się starą,
żołnierską dumą, która nie pozwalała mu przyjmować darowizn. Nie skorzystał też
z propozycji kąpieli, a ponoć nawet skosztował parującej wody z mydłem, którą
przynieśli mu w drewnianym cebrzyku służący, chwaląc przy tym zdolności
cesarskiego kucharza. Jak widać, prosty lud nie zaprzątał sobie głowy rzeczami
tak przyziemnymi jak kąpiel. Nie miał też zbyt wyrafinowanego smaku. Pogryzając
ściskane w dłoni pęto kiełbasy, Wigstan skinął wolną ręką w kierunku wychodzącej
na północ bramy prowadzącej do Żelaznej Grani i ruszył przed siebie żwawym
krokiem. Zaskoczony jego zachowaniem, Hrodgar stał przez chwilę oniemiały.
Dopiero po chwili odzyskał głos.
– Icendi!
Dokąd to?
– Wasza Cysorska Mość? – Mężczyzna
zatrzymał się w pół kroku, niepewny co powinien ze sobą zrobić. – Do Culcheth
daleka droga…
– Właśnie! A ty już raz przebyłeś ją
pieszo! – Młodzieniec ujął w dłoń cugle trzeciego wierzchowca i
,podprowadziwszy gniade zwierzę do zaniepokojonego staruszka, wcisnął je w jego
spracowane dłonie. – To Neul. Nazywamy go tak, ponieważ ma najlżejszy chód ze
wszystkich wierzchowców w stolicy. Siedziałeś kiedyś w siodle?
– Zdarzyło się, raz albo dwa…
Głos Wigstana był nieufny, może nawet
lekko przestraszony. Wystarczył pobieżny rzut oka na jego prostolinijną twarz,
na której każda emocja odbijała się wyraźnie niczym chmury w nieruchomym
lustrze jeziora, aby stwierdzić, że widok górującego nad nim zwierzęcia nie
dodaje mu otuchy. Z całą pewnością zgodziłby się pokonać pieszo trzy razy
dłuższy dystans niż znaleźć się w zasięgu szczęk stojącej przed nim bestii.
Nawet łagodny wyraz oczu zwierzęcia nie pomagał w osłabieniu owego
nieuzasadnionego strachu – w prostym umyśle starego żołnierza, Neul jawił się
jako magiczny stwór, który przy najbliższej okazji zatopi zębiska w ciele
dosiadającego go człowieka lub, co gorsze, rozwinie sprytnie ukryte dotąd
skrzydła i wzbije się pod obłoki, od których wzięło się jego miano.
– Wasza Cysorksa Mość… Nie godzi sie…
– Pierwsze kropelki potu zrosiły czoło mężczyzny. – Ja prosty człowiek, a nie
panisko, żeby w siodle…
– Wybaczcie, icendi, ale bzdury gadasz! – Rozbawiony Hrodgar z pewną dozą
wesołości obserwował blednącą twarz ich przewodnika. – Na piechotę będziesz opóźniać pochód!
– Możem i jest stary, ale dotrzymam
kroku! – Teraz z kolei oblicze Wigstana zaczęło nabiegać purpurą. Kropelki
śliny i kawałki nieprzełkniętej kiełbasy pryskały dookoła i zaplątywały się w
siwą brodę mężczyzny. – Nie bedem nikomu kulą u nogi!
– Źle mnie zrozumiałeś, icendi! – Młodzieniec zrobił skruszoną
minę, ponieważ naprawdę nie chciał urazić człowieka, którego prawdziwie
szanował jako zdolnego wojownika. – Zależy mi tylko na tym, żeby jak
najszybciej pomóc twoim ludziom w Culcheth…
Przez twarz staruszka przeleciał cień
niezdecydowania. Cesarz dał mu troszkę czasu, aby rozważył jego słowa – wiedział,
że w tej chwili, w sercu mężczyzny jego własny strach kładziony jest na szali
przeciwko trosce o najbliższych. Nie trzeba było czekać zbyt długo, żeby to
drugie przeważyło. Wigstan skinął w podzięce głową i odebrał z rąk Hrodgara
oferowane wodze. Stanąwszy przy Neulu, wyglądał nieco jak wyrostek próbujący
dosiadać zwykłego konia. Młody cesarz żałował troszkę, że nie miał na
podorędziu takiego wierzchowca, jednak wiedział, że jego słowa były prawdziwe –
wioska mężczyzny była zagrożona i każda zwłoka mogła kosztować życia kolejnych
osób. Nie było czasu na znalezienie mniejszego zwierzęcia.
Nie czekając, aż staruszek wdrapie się
na siodło, władca Grönedönu odwrócił się do niego plecami i, podszedłszy do
Kelpiego, zręcznie wskoczył na jego grzbiet. Brekka powtórzył jego manewr,
jednak zrobił to z nieco większym trudem – Fairich dreptała nerwowo na boki,
nie mając najwyraźniej ochoty na dźwiganie jego ciężaru. Dopiero, gdy
olbrzymowi udało się jakoś usadowić na skórzanym siedzeniu, klacz uspokoiła się
i zaczęła leniwie skubać niewielką kępkę zielonej trawy rosnącej na piasku,
którym wysypany był dziedziniec. Wkrótce i Wigstan był już w siodle – z małą
pomocą stajennego, staruszkowi udało się jakoś dosiąść olbrzymiego rumaka.
Trzymał się nienaturalnie prosto, a w dodatku za mocno ściągał cugle, przez co
zwierzę zaczęło niespokojnie parskać i szarpać gniadym łbem. Nie pomagało to
mężczyźnie przezwyciężyć jego strachu, jednak robił co mógł, żeby sprawiać
wrażenie osoby, która wie co robi. Strzelił lejcami, aby zachęcić wierzchowca
do ruszenia z miejsca.
– Adhart!
Neulen ani drgnął.
– No to wyruszyliśmy… – Brekka splunął
pod końskie kopyta. – Byłeś kiedyś na kurwach, dziadku?
Zdziwiony podobnym pytaniem, mężczyzna
zdołał tylko skinąć potwierdzająco.
– Więc podstawy mamy za sobą! –
Biczownik podkurczył górną wargę i zaczął wydłubywać sobie coś z pomiędzy
zębów. – Wyobraź sobie, że lejce to największe, najjędrniejsze cyce, jakie w
życiu widziałeś! Nie wypuściłbyś takich z rąk, hę?
Tym razem stary żołnierz przytaknął bardziej
skwapliwie, a jego oczy zamgliły się nieco, podczas, gdy palce rzeczywiście
mocniej chwyciły wodze.
– Dobrze! – Olbrzym wytarł brudny
paznokieć o pierś skórzanego kaftana z obciętymi ramionami, który miał na
sobie. – Teraz nogi… Jak dałbyś tej cycatej ślicznotce znak, że chcesz żeby
zwiększyła tempo?
– Jak?
Wigstan zdawał się być nieobecny, zupełnie
jakby jego myśli krążyły wokół innych, dalece ważniejszych tematów.
– Ściśniesz jej cholerny zadek!
Kolana staruszka nacisnęły nieznacznie
na końskie boki. Zwierzę parsknęło poirytowane i odwróciło łeb, aby spojrzeć na
siedzącego na jego grzbiecie intruza, jednak wciąż nie ruszyło się z miejsca.
– Mocniej! To kurwa, nie księżniczka,
nie stłucze się! – Od razu widać było, że Brekka doskonale się bawił, co poznać
można było chociażby po szerokim uśmiechu, który gościł na jego twarzy oraz
płonących w oczach iskrach. – A teraz skłam, że ją kochasz!
Będący całkowicie pogrążonym w świecie
fantazji, mężczyzna bez cienia oporu poddał się woli nabijającego się z niego
Biczownika.
– Kocham cię!
Dźgnięty kolanami pod boki, rumak
zarżał obrażonym tonem i postąpił kilka kroków naprzód, jednak po chwili znów
się zatrzymał, gdy nacisk ustąpił – przestraszony nagłym ruchem zwierzęcia,
staruszek rozluźnił nogi i okrągłymi z przerażenia oczami wpatrywał się w
koński kark. Tymczasem Brekka i Hrodgar robili co mogli żeby nie spaść ze
swoich siodeł w napadzie szaleńczego śmiechu. Dołączyli do nich również
pozostali Biczownicy, którzy z pewnej odległości przyglądali się całemu
zajściu. Po chwili wahania, również i Wigstan przyłączył swój rechot do
powszechnego chóru. Dziedziniec wypełnił się niskim dźwiękiem wydobywającym się
z setek potężnych piersi. Sama ziemia wydawała się od niego drżeć, a
podenerwowane konie, specjalnie przecież trenowane do znoszenia bitewnego
tumultu, tuliły do siebie uszy i wydawały chrapliwe odgłosy przerażenia.
Potrzeba było dłuższej ciszy, aby panująca dookoła wesołość ucichła.
– Wasza Cesarska Mość! – Ostatnie
salwy śmiechu wisiały jeszcze w powietrzu, kiedy od strony Grotu dobiegł całą
grupkę czyjś naglący głos. – Wasza Cesarska Mość racz poczekać!
– Nie wyjedziemy z tego przeklętego
miasta… – Ton Brekki był zrezygnowany i pełen najprawdziwszego zawodu. –
Zestarzeję się w tym siodle!
– Na to już trochę za późno, nie
sądzisz?
Zbyt zajęty swoim rozczarowaniem,
olbrzym nie wysilił się nawet, żeby odpowiedzieć Hrodgarowi jakąś celną
ripostą. Zamiast tego machnął tylko na niego dłonią, zupełnie jakby odganiał od
siebie uciążliwego owada, który nie robi nikomu krzywdy, jednak irytuje swoim
bezustannym bzyczeniem nad uchem.
– Przepadnij, Pisklaku, nie widzisz,
że cierpię?
– Wasza Cesarska Mość! – Głos był
coraz bliżej, stając się przy okazji bardziej natarczywy. Nie było już też
wątpliwości co do jego właściciela. – To nie może zaczekać!
Na skraju tłumu zgromadzonych przed
Grotem Biczowników powstał jakiś ruch – olbrzymi wojownicy zaczęli rozstępować
się na boki, robiąc miejsce biegnącemu na oślep Cevericovi, który co i rusz
potykał się o rąbek swojej przydługiej szaty. Łysina mężczyzny lśniła od potu,
choć przebiegł dopiero zaledwie kilkaset stóp – mag nie należał do najbardziej
wytrzymałych osób, co nie dziwiło cesarza, który pewnego razu miał
nieprzyjemność widzieć go bez koszuli – był on przeraźliwie chudy, który to
mankament zazwyczaj skutecznie maskowała obszerna szata, nadająca całej postaci
czarownika nieco więcej ciała. W rzeczywistości składał się on z samych kości i
skóry, podtrzymywanych razem chyba tylko i wyłącznie za pomocą magii. Nic więc
dziwnego, że zanim dopadł do czekających na niego mężczyzn, miał już problemy
ze złapaniem oddechu i musiał wesprzeć się o koński bok. Przerażone obecnością
płynącej w żyłach Ceverica mocy, zwierzę cofnęło się nieco, omal nie
przewracając dyszącego czarodzieja.
– O co chodzi, druidzie? – Hrodgar z
rozbawieniem obserwował drobnego
człowieczka walczącego o każdy haust powietrza. – Spieszymy się!
– Wasza… Cesarska… Mość… Wybaczy, ale…
– Przerwał na moment dla uspokojenia szaleńczo bijącego serca. – …stem druidem!
Należę do zakonu… Telepatów! – Przypominał psa, który w upalny dzień wystawia
jęzor na zewnątrz i dyszy, aby się ochłodzić. – Skończyłem odpowiednią szkołę,
wszystkie niezbędne certyfikaty przedstawiłem do wglądu…
Rozbiegane, różnokolorowe tęczówki
skryły się pod ciężką kotarą powiek, zupełnie jakby wyczerpany biegiem
mężczyzna zamierzał zasnąć. Po chwili jednak otworzył oczy i, podrapawszy się
po swoim bulwiastym nosie, zaczął z nabożną uwagą przyglądać się Kelpiemu. Wyciągnął
rękę i, dotknąwszy końskiej sierści, wodził upstrzonymi atramentem palcami po
boku zwierzęcia, mamrocząc coś do siebie. Do uszu Hrodgara dochodziły tylko
strzępki, jednak sam rumak – najwyraźniej obdarzony lepszym słuchem niż jego
właściciel – wpatrywał się w druida przerażonym wzrokiem, zupełnie jakby
rozumiał każde jego słowo i żadne z nich mu się nie spodobało.
– Doskonały! … nosiciel… tak, nadałby
się… okres inkubacji… usunąć zbędne organy… Tak, to mogłoby się udać… –
Podniósł twarz ku swemu władcy. – Wasza Cesarska Mość mógłby pożyczyć mi swego
wierzchowca na kilka miesięcy? Przeprowadzam pewien eksperyment, który umożliwi
mi stworzenie pewnej hybrydy…
– Czego? – Młodzieniec nie był pewien,
czy dobrze zrozumiał. – A cóż to takiego?
– Hybryda, panie, to zwierzę będące
połączeniem dwóch różnych gatunków! – Twarz Ceverica rozjaśniła się niezdrowym
blaskiem fanatycznego zapału. – W tym przypadku, stworzę ci, Wasza Cesarska
Mość, najwspanialszą kawalerię, jaką widział świat!
– Doprawdy? – Teraz Hrodgar był
rzeczywiście zainteresowany pomysłem swego maga. Nie potrzebował co prawdzie
kawalerii, jednak jako zagorzały miłośnik sztuki wojennej, ciekaw był, co też
czarodziej ma na myśli. – A na cóż ci mój koń?
– Umieszczę w jego układzie rozrodczym
połączone ze sobą płody koński i ludzki, tworząc nowy, potężniejszy gatunek –
Człekonia. – Blask bijący od różnokolorowych oczu mężczyzny był obłąkańczy,
niezdrowy. – Nie masz się o co martwić, panie! Twojemu zwierzęciu nic się nie
stanie! Konie mogą żyć bez płuca i jednej nerki!
– Jakkolwiek interesująco brzmi ta
oferta – Hrodgar musiał wysilać całą swoją wolę, żeby nie rozszczepić Ceverica
na pół za sam pomysł stworzenia podobnego okropieństwa. – Nie mogę jej przyjąć.
Po pierwsze, Kelpie jest mi potrzebny, a po drugie – wzruszył ramionami, jakby
tłumacząc się przed magiem – to ogier.
– To żaden problem, Wasza Cesarska
Mość! – Druid zbył obiekcje młodzieńca lekceważącym machnięciem dłoni. – Nie ma
takiej rzecz, której nauka wcześniej czy później nie osiągnie!
– Z przykrością muszę odmówić,
przyjacielu!
Posiadanie na swoim dworze czarodzieja
było przywilejem, którego niewielu władców doświadczało – magowie nie dawali
się przekupić obietnicami bogactw ani nadań, nie interesowały ich córki
monarchów ani służba większemu dobru… Jedynym, co mogło ich zwabić na służbę
była Studnia – Putea, jak nazywali owo tajemnicze zjawisko w swym
naukowym języku. Młody cesarz wiedział o nim tylko tyle, ile Ceveric zechciał
mu wyjawić, a było tego niewiele – najwyraźniej, niektóre miejsca emanowały
olbrzymią mocą, którą odpowiednio przeszkolony czarodziej mógł nagiąć do swojej
woli. Były to jakby naturalne źródła magicznej esencji, z których można było
czerpać niekończące się nigdy zasoby energii. Jednym z takich punktów był Grot.
Według wyjaśnień mężczyzny, fundatorem zamku był potężny czarodziej, który,
chcąc zapewnić sobie wyłączne prawo do użytkowania Studni, zbudował nad nią
fortecę.
Z niejasnych wyjaśnień Ceverica
wnikało także, że Grönedöńska Pueta
różniła się od tych rozsianych w innych częściach świata, gdyż emanowała o
wiele potężniejszą energią. Jednak była też cena, którą musiał zapłacić każdy,
kto czerpał z jej nieprzebranych zapasów mocy. Z tego samego powodu, po objęciu
tronu przez Hrodgara, zaledwie dwóch magów zgłosiło się do niego na służbę.
Jeden z nich wytrzymał tylko kilka miesięcy po czym, zbudowawszy maszynę, która
według niego miała pozwolić mu latać, skoczył ze środkowej, najwyższej wieży
Grotu. Co prawda jego wynalazek – skrawek
impregnowanej skóry naciągnięty na trójkątną, drewnianą ramę – przez pewien
czas wykazywał dość niesamowite skłonności do współpracy, to po kilku chwilach
byle jak sklecony uchwyt poddał się pod ciężarem zwisającego z niego ciała i
nieszczęśnik runął wprost na blanki, z których później żołnierze musieli go
zdrapywać. Drugim magiem był Ceveric, który na początku współpracy z cesarstwem
budził powszechne zaufanie i szacunek, płynące z jego spokojnego i rozsądnego
sposobu bycia. Bliskość Studni stopniowo odbierała czarodziejom zmysły.
Jednak nawet na wpół szalony i opętany
przez swe obłąkańcze pomysły, mężczyzna był zbyt cenny dla Hrodgara, aby ten
mógł dać się ponieść emocjom i po prostu zabić popadającego w coraz głębszy
obłęd nieszczęśnika. Zresztą, podobny czyn spotkałby się z niezadowoleniem, a
może nawet i wypowiedzeniem wojny ze strony Kolegium – potężnego stowarzyszenia
zrzeszającego magów ze wszystkich krain, którego siedzibą była ognista wyspa
Beltanea. Biczownicy mogli walczyć z niemalże każdym przeciwnikiem, jednak
młody cesarz nie chciał testować ich przeciwko armii rozwścieczonych
czarodziejów.
Obrzucił więc tylko stojącego przed
nim mężczyznę niezbyt przychylnym spojrzeniem, mając nadzieję, że mag odczyta w
nim dezaprobatę, którą żywił do podobnych pomysłów, Ceveric zdawał się jednak
nie zauważać okazywanego przez cesarza braku entuzjazmu i – najwyraźniej
sądząc, że zdoła przekonać swego władcę do zmiany zdania – kontynuował swą
prośbę.
– Jeśli zatem nie ten, pozwól mi,
Panie, wybrać sobie innego konia z twojej stajni! – Oczy mężczyzny lśniły
niezdrowym blaskiem, w którym można było dostrzec buzujące płomienie
szaleństwa, za którymi tańczyły rzucane przez nie cienie niewyobrażalnego
geniuszu. Czarodziej bez wątpienia używał przed chwilą Studni. – Płodem ludzkim
nie musi się Wasza Cesarska Mość martwić! Przechadzając się ulicami Żelaznej
Grani, widziałem wiele ciężarnych kobiet. Jestem pewien, że za odpowiednią
opłatą, zgodzą się udostępnić mi swoje…
– Genoh!
– Zaciśnięte na wodzach wierzchowca pięści młodego cesarza przybrały koloru
wybielonej przez słońce kości. – Trzymaj się z daleka od stajni, rynku, miasta,
okolicznych wiosek i każdego innego miejsca, w którym możesz odczuć pokusę
spełnienia swoich bluźnierczych pomysłów! Grot widział już wystarczająco dużo
bestialstwa i lekceważenia ludzkiego życia! Nie pozwolę, aby szalone mrzonki
mego ojca zakwitły ponownie za sprawą twoich eksperymentów!
– Wasza Cesarska Mość ma wielu
poddanych – mag wydawał się szczerze oburzony skąpstwem Hrodgara – z pewnością
jeden lub…
– Po moim trupie!
Młodzieniec pochylił się w siodle tak, że od
różnokolorowych tęczówek Ceverica dzieliło go zaledwie kilka cali. Szaleństwo,
które w nich dostrzegał, bladło w porównaniu z grającą w jego własnych oczach
furią niczym płomień świecy tlący się na tle wschodzącego słońca.
– Skoro raczyłeś o tym wspomnieć,
Panie – łysy mężczyzna rozpromienił się niczym dziecko, któremu właśnie
podetknięto łakocia, zupełnie zapominając o ostrych słowach jakimi cesarz
skwitował jego ostatnią prośbę. – Od dłuższego czasu interesowały mnie rytuały,
za pomocą których twój ojciec przeprowadzał przemianę Biczowników… Zaiste,
byłoby to niepowetowaną stratą, gdyby podobny geniusz zaginął! Czy Wasza
Cesarska Mość byłaby skłonna ofiarować swoje ciało na potrzeby nauki? – Widząc
przemykający po twarzy Hrodgara cień zbliżającego się gniewu, mag uśmiechnął
się rozbrajająco. – Oczywiście, kiedy tylko serce Waszej Cesarskiej Mości
przestanie bić!
W ostatniej chwili udało mu się
odskoczyć przed nacierającą na niego Fairich. Sztuki tej jednak nie dokonał
sekundę później, kiedy to błyskawicznie wyciągnięta dłoń Brekki ułapiła go za
kołnierz brązowej szaty i uniosła do góry. Zanim zdążył pojąć co się dzieje,
jego nogi unosiły się już na wysokości prawie metra nad ziemią.
Nierozumiejącymi oczami wpatrywał się w źrenice trzymającego go olbrzyma o
niezbyt zachęcającej aparycji, dodatkowo wykrzywionej wyrazem ledwo
powstrzymywanej furii.
– „Geniusz”? – Głos Biczownika drżał
od tamowanego gniewu. – Masz chociaż odrobinę pojęcia o tym jak wyglądało nasze
szkolenie? – Bez śladu wysiłku potrząsnął Cevericiem, zupełnie jakby był on
szmacianą lalką, a nie człowiekiem z krwi i kości. – Możesz sobie wyobrazić co
czuje dziesięcioletnie dziecko rozciągnięte na stole Nerungów?! Nie? – Olbrzym
wyszczerzył się groźnie i podniósł bezwładnego maga jeszcze wyżej, tak, że
teraz niemalże szeptał mu do ucha. – Przestań zatem testować moją cierpliwość i
nie wspominaj o tym więcej! W przeciwnym wypadku, będę szczęśliwy mogąc ci
pokazać efekty owego „geniuszu”. Jestem pewien, że Jego Cesarska Mość nie
będzie miał nic przeciwko, prawda, Pisklaku?
Jeśli jednak liczył na potwierdzenie
swojej groźby, srodze się zawiódł – siedzący sztywno w siodle Hrodgar spoglądał
nieruchomymi oczyma w pustkę gdzieś ponad dachami Grotu. Na jego twarzy malował
się ból.
***
W pomieszczeniu, do którego go
zawleczono cuchnęło. W nieruchomym, gęstym niczym poranna mgła powietrzu lochu,
unosił się smród będący miksturą wielu nieprzyjemnych zapachów. Odór
zestarzałego potu mieszał się z pozostawiającym metaliczny posmak fetorem krwi,
nad wszystkim zaś unosiły się wyziewy owego ledwo uchwytnego dla ludzkiego
węchu feromonu, który ciało człowieka wydziela w obliczu śmiertelnego
przerażenia. W swoim obecnym stanie, ze wszystkimi zmysłami napiętymi do granic
wytrzymałości, wyczuwał ów charakterystyczny zapach niczym ogar węszący
przeszytego strzałą bażanta. Było w nim coś, co jednocześnie go odpychało jak i
dawało – jak na ironię – poczucie bezpieczeństwa. Strach. Przez spędzone w obozie
miesiące, zdążył się z nim oswoić, a nawet w pewnym stopniu zaczął traktować go
jako dobrego towarzysza. Owo uczucie, dla większości chłopców w jego wieku
obezwładniające i wywołujące płacz, dla niego było niczym wierny pies stojący
na straży.
Dzięki lękowi zawsze był w pogotowiu,
ciągle przygotowany na cios, wszędzie widzący zagrożenie… Czasami, leżąc w
chłodnej izbie cekhauzu i wsłuchując się w ciężki oddech leżącego w pobliżu
Brekki, zastanawiał się jakim cudem udało mu się przetrwać czas, w którym
traktował strach jako coś niepożądanego, przykrego, coś, bez czego żyłoby mu
się lepiej. Od dnia, w którym siepacze jego ojca oderwali go płaczącego od
matczynej spódnicy, obawa i niepokój towarzyszył mu nieustannie niczym
bliźniacze cienie padające w południe.
Początkowo odbierały mu chęć do życia
– bał się tak bardzo, że przestał jeść. Niemal miesiąc zajęło psom Cerdica
dostarczenie młodego dziedzica z położonego na południowych rubieżach Grönedönu
Comraich, gdzie ukrywał się wraz z matką, do Żelaznej Grani, wprost w szorstkie
i lepkie od krwi łapy Nerungów. Podczas tej długiej podróży, żołnierze musieli
zmuszać chłopca do jedzenia, jednak efekty tego były mizerne, w wyniku czego,
siedmioletni Hrodgar dotarł do stolicy na wpół zagłodzony, z zapadniętymi
policzkami i ogromnymi, płonącymi gorączką strachu oczami. Nie bacząc na
kiepski stan zdrowia swojego syna, cesarz rozkazał natychmiast zamknąć go w
obozie Biczowników zwanym Casgradh, gdzie mały następca tronu miał rozpocząć
mordercze szkolenie.
Już pierwszy dzień nauczył go, że do
tej pory nie miał najmniejszego pojęcia czym jest strach. Nieustanny świst
opadających batów, krzyki bólu i trzask pękającej pod razami rzemienia skóry
towarzyszył mu od świtu do późnej nocy, kiedy to wycieńczonym rekrutom pozwalano
w końcu na chwilę odpoczynku. Pamiętał doskonale pierwsze prawdziwe cięgi,
które otrzymał od bezlitosnego nadzorcy, przez wszystkich po kryjomu nazywanego
Deala – Pijawką, z uwagi na
nieprzyjemny zwyczaj tłuczenia swych podopiecznych do krwi. Ledwo mogąc ustać
na nogach, Hrodgar dowlókł się do cekhauzu i upadł nieprzytomny na ziemię.
Obudziło go delikatne potrząsanie i czyjaś miłosierna dłoń obmywająca mu
rozpalone czoło mokrą szmatką.
– Spokojnie, Pisklaku, spokojnie! –
Głos był twardy niczym ryk szarego niedźwiedzia, jednak miał w sobie coś, co
kojąco wpłynęło na chłopca. – Nie umieraj mi tutaj, bo pomyślę, że zmarnowałeś
mój cenny czas! A musisz wiedzieć, że nie lubię, kiedy ktoś to robi!
Tak poznał Brekkę, który od tamtego
czasu stał się jego niewidzialnym opiekunem. Mężczyzna był już wówczas
Biczownikiem od kilku lat i otaczała go sława bezlitosnego wojownika, który w
bojowym szale był w stanie dokonać niewyobrażalnych rzezi. Nawet wśród Nerungów
cieszył się złowrogim szacunkiem, nie przeszkadzało im to jednak w okładaniu go
batogami przy każdej, najmniejszej nawet okazji. Jego siła i olbrzymie wręcz
rozmiary nie zdawały się w ich przypadku na nic – Cerdic przezornie dobierał
swoich treserów, dbając o to, by każdy z nich przeszedł odpowiednie szkolenie
magiczne, dzięki któremu byli oni w stanie z łatwością unieruchomić zbyt
napastliwego rekruta. Brekka nie mógł więc obronić swego młodego towarzysza
przed razami, w zamian jednak pokazał mu jak radzić sobie w obozie.
– Strach – mówił upewniwszy się, że
nikogo nie ma w pobliżu – jest jak wygłodniały wilk. Większość ludzi, gdy
spotyka go na swojej drodze ucieka lub, zbyt przerażona by działać, stoi jak
wrośnięta w ziemię. Wtedy bestia dopada ich i rozrywa na strzępy, karmiąc się
ich truchłem. Tchórze, głupcy, nieudacznicy… Nigdy nie staną się prawdziwymi
wojownikami. Wypierają strach, odrzucają go, broniąc się przed nim jakby był
najgorszym, co może ich spotkać. Nie mają pojęcia, że w ciemnościach czają się
rzeczy o wiele gorsze od wilków… Prawdziwy bohater wie, że lęk jest
nieodłącznym towarzyszem każdego, kto ma do czynienia ze śmiercią. Nie pozwala
mu jednak przejąć nad sobą kontroli. Powoli, cierpliwie stara się okiełznać
wilka, zamieniając go z czasem w wiernego psa, który będzie służył swemu panu do
ostatniego oddechu. Strach jest dobry. Każe nam wystrzegać się ciemności i
tego, co się w niej czai. Pozwala zachować czujność i trzeźwość umysłu. Ale
tylko wtedy, kiedy to ty masz nad nim kontrolę. Tylko głupiec może niczego się
nie bać.
– Ale… – Hrodgar uniósł na towarzysza
pełne dziecięcego zdziwienia oczy, w których dało się odczytać iskierki podziwu
i nieskrywanej zazdrości. – Ty niczego się nie boisz!
– Cóż – olbrzym uśmiechnął się
szeroko, ukazując połamane siekacze – nigdy nie twierdziłem, że jestem mędrcem,
nieprawdaż?
Teraz musiał skorzystać z owych
lekcji. Z otaczających go ciemności napływały, fala za falą, wrzaski
pozostałych rekrutów, którzy dostąpili już wątpliwego zaszczytu przystąpienia
do rytuałów. Ktoś zawył przeciągle, a po chwili z drugiego końca komnaty
odpowiedział mu inny, o wiele dłuższy okrzyk przeraźliwego bólu. Hrodgar
spróbował odwrócić głowę w kierunku źródła dźwięku, jednak podtrzymująca jego
czoło skórzana opaska uniemożliwiała mu jakiekolwiek ruchy. Mógł jedynie
przewracać oczami, jednak to na niewiele mu sie zdało. Widział tylko ginący w
mrokach sufit i dochodzący gdzieś z oddali blask pojedynczej pochodni. Po kolei
próbował poruszyć wszystkimi kończynami, jednak szybko zrezygnował – Nerundzy
przywiązali go tak dokładnie, że nie mógł przesunąć się choćby o cal. Na próbę
napiął przerośnięte jak na dziesięciolatka mięśnie, jednak opaski nie puściły.
Jedynym efektem, jaki osiągnął, była strużka krwi, która zaczęła sączyć się z
otartego nadgarstka.
Pod sobą czuł lepką od brudu, chropowatą
powierzchnię stołu, który sam w sobie zdawał się być zaprojektowany jako
narzędzie tortur – pokryty brązowawym naciekiem blat w wielu miejscach przebity
był ostrzami gwoździ, które boleśnie kłuły nagą skórę chłopca – pomimo
panującego w lochach chłodu, od którego oddech zamieniał się w białą jak mleko
mgiełkę, Hrodgar nie miał na sobie ubrania. Czuł jak całe jego ciało dygoce od
zimna, a wyraźnie rysujące się mięśnie tężeją. Ze zgrozą przypomniał sobie minę
Brekki, gdy ten mówił mu o czekającej go próbie.
– Bądź silny, Pisklaku! – Zazwyczaj
wesoła mina olbrzyma była tego dnia przygaszona i współczująca. – Będzie bolało
jakby sam Azarus wyruchał cię swym młotem, a potem na dokładkę obdarł mięso od
kości.
Usłyszał czyjeś kroki. Wiedział, że
idą po niego jeszcze zanim zobaczył nad sobą czyjś wydłużony cień. Jakaś ręka
przesunęła się nad jego ciałem, podczas, gdy dziwnie znajomy głos mruczał pod
nosem niezrozumiałe formułki. Pojawił się ktoś jeszcze. Bijąca od przybysza
aura niemal paliła, wypierając zalegające w lochach zimno. Czoło chłopca
pokryło się grubymi kropelkami potu – rozpoznał stojącego nad nim maga.
– Witaj, synu! – Cerdic przesunął nad
klatkę piersiową Hrodgara swój kościsty palec, którego końcówka ociekała jakimś
ciemnoczerwonym płynem i zaczął rysować na skórze swego potomka tajemnicze
symbole. – To twój wielki dzień!
Gdy skończył wykreślać pierwszą runę,
dziwaczna substancja, której używał rozjarzyła się jaskrawą luminescencją i z
obrzydliwym skwierczeniem zaczęła wżerać się w ciało leżącego na stole chłopca.
W powietrze wzbił się obłoczek niebieskawego dymu cuchnącego rozkładem i, co
dziwniejsze, różami. W głowie następcy tronu eksplodował obezwładniający ból.
Pod zaciśniętymi powiekami rozbłysnął mu ten sam krwisty symbol, który powoli znikał
z jego klatki piersiowej. Mięśnie zaczęły mu drżeć i napinać się do granic
możliwości – kiedy wydawało się, że już bardziej nie mogą, że granica ich
wytrzymałości została osiągnięta, kolejne spazmy bólu wyprowadzały Hrodgara z
błędu.
Nie płakał, jednak w kącikach oczu
zbierały mu się wyciśnięte ogromnym cierpieniem łzy, które spływały po jego
trupiobladych policzkach i wsiąkały w twarde drewno, dołączając do niezliczonej
liczby swych poprzedniczek, których całe tysiące wylały się przez trwające od ponad
piętnastu lat eksperymenty Cerdica. Nie okazał słabości – mocno zaciskając
zęby, wpatrywał się martwo w wiszący nad jego głową sufit, ze wszystkich sił
starając się wyłowić jakiś najdrobniejszy nawet szczegół, na którym mógłby
skupić swoją uwagę. Nic takiego jednak nie dostrzegł – miał przed oczami
wyłącznie aksamitną ciemność i ulatujące w nią smużki niebieskiego dymu.
Kolejne runy, choć ciężko było w to
uwierzyć, okazały się jeszcze gorsze. Ból rozpalał się teraz w całym ciele
chłopaka, zupełnie jakby wrzucono go do kadzi z wrzącym olejem. Czuł niemal,
jak napuchnięte mięśnie starają się przebić napiętą skórę, która robiła się
coraz bardziej i bardziej przezroczysta. Grube, nabrzmiałe od ciśnienia żyły
pulsowały wściekle, pełzając niczym mięsożerne larwy, usiłujące opuścić
umierające ciało żywiciela. Każde uderzenie serca pobrzmiewało w jego uszach
niczym uderzenia setek dzwonów i groziło pęknięciem bębenków, a tłoczona przez
nie krew zdawała się rozsadzać arterie. Usłyszał dziwny trzask, a po chwili poczuł
na policzkach, wargach i brodzie coś ciepłego i lepkiego. Pod jego głową
zaczęła zbierać się kałuża szkarłatu, która wypływała z każdego otworu w jego
czaszce. Na języku miał metaliczny posmak, od którego zbierało mu się na
wymioty. Chcąc nie chcąc, z uwagi na ograniczoną możliwość ruchu, Hrodgar
zmuszony był połykać napływającą mu do ust krew, aby uniknąć utopienia się w
niej.
Kolejna smuga magicznego dymu uleciała
ku górze, pociągając za sobą następne spazmy, zupełnie jakby zaczepiwszy o
energię życiową chłopaka, ciągnęła ją ze sobą ku mrocznemu sklepieniu, usiłując
ograbić z niej osłabione ciało, które walczyło ostatkiem sił, przysparzając
następcy tronu cierpienia. Jego stawy wygięły się pod niemożliwymi kątami, czuł
niemalże jak dziwnie gąbczaste kości zmieniają swe ułożenie i rozmiar. Każda z
nich płonęła bólem i jęczała, poddawana nieznośnym obciążeniom. Było tak, jakby
ktoś starał się je rozciągnąć na łożu tortur. Razem z nimi, wydłużały się
ścięgna i mięśnie, organy wewnętrzne, skóra… Plecy Hrodgara wygięły się w łuk,
a przytrzymujące go opaski zatrzeszczały w proteście, jednak nie puściły –
wzmocnione dodatkowo zaklęciami, miały za zadanie oprzeć się każdej sile.
Gałki oczne eksplodowały mu bólem.
Czuł dwa niewidoczne, rozżarzone do białości pręty wbijające się w sam środek
źrenic i docierające aż do mózgu. Cierpienie było tak wielkie i tak
obezwładniające, że nie poczuł nawet jak jego pęcherz nie wytrzymał i opróżnił
swoją zawartość na i tak cuchnący już stół. Wciąż jednak nie krzyczał. Udręczony
umysł chłopaka uciekł do ostatniego wspomnienia z przed zamknięcia w lochach.
Siedział w pogrążonym w grobowej ciszy
cekhauzie i niepewnie rozglądał się dookoła. Wszędzie widział ponure twarze
starszych Biczowników, którzy spoglądali na swych młodszych, nieopierzonych
towarzyszy niedoli z mieszaniną współczucia i bezradności. Wiedzieli co ich
czeka, sami przechodzili Rytuał w ich wieku. Nie oznaczało to jednak, że
życzyli owym dziesięciolatkom tego samego.
Nie było zwyczajnych żartów i
przekomarzań, siłowania na rękę, zapasów… Wszyscy stracili ochotę na rozmowę.
Młodsi, którzy następnego dnia mieli zostać poddani okrutnemu zabiegowi
przemiany w Biczowników, kupili się w większych grupkach, bez słów dodając
sobie nawzajem otuchy towarzystwem braci. Tylko Hrodgar trzymał z dala od swych
rówieśników, ze spokojem godnym kogoś o wiele starszego, wykonując kolejną już
tej nocy serię ćwiczeń. Siedzący przy nim olbrzym o jasnych włosach i gładkim
obliczu próbował odwrócić jego uwagę beztroskimi opowieściami.
– Noszenie brody jest dla tych, którzy
nie potrafią udowodnić swojej męskości w inny sposób! – Jakby dla podkreślenia
swych słów, przejechał dłonią po bezwłosym policzku. – Mi osobiście wystarczy
odwaga na polu bitwy…
– Skończ gadać bzdury, Lugo! – Brekka pojawił
się niewiadomo skąd i z całej siły klepnął mężczyznę w plecy, krzywiąc się przy
tym złośliwie. – Mówisz tak tylko dlatego, że do tego twojego niewieściego
liczka nawet gówno niechętnie się przyczepia! Skończysz jako elfia kurtyzana,
zapamiętaj moje słowa, chłopcze!
– Nieprawda! – Drugi z Biczowników
zaperzył się nieco. – Mam zarost! Mogę ci udowodnić…
– Zarastasz jak uda dziewicy
pajęczynami! – Wojownik machnął pogardliwie ręką i podszedł do trenującego
chłopaka. – Pamiętaj, Pisklaku! Broda to podstawa, a bez niej jesteś dupa, nie
mężczyzna!
Na podobnych rozmowach minęła im noc.
Zanim jednak wstał świt i trzaski batów oznajmiły im porę porannej musztry,
Brekka wziął Hrodgara na stronę i, ścisnąwszy go za ramię, nachylił się ku
niemu.
– Czeka cię ciężkie wyzwanie, bracie!
– Po raz pierwszy od momentu, w którym się poznali, zwrócił się do niego
inaczej niż „Pisklaku”. – Nie mogę ci pomóc. Żałuję. Mogę jednak udzielić ci
rady. – Zamilkł na moment, jakby zastanawiając się na doborem słów. – Gdy
zabiorą cię do lochów… Będą mieć nad tobą całkowitą kontrolę. Odbiorą ci twoje
ciało i zmienią je według własnych zachcianek. Odbiorą ci kontrolę nad
wszystkimi zmysłami. Będą cię torturować i poddawać próbom, którym niewielu
jest w stanie sprostać, nawet po tak ciężkim treningu, który otrzymałeś w ciągu
trzech lat spędzonych w Casgradh. Nie daj im się złamać. Pokaż tym psom, że
mogą katować twoje ciało, ale twój duch nie podda się bez walki. Nie daj im
satysfakcji z cierpienia, które ci zadadzą. Nie krzycz.
Nie krzyczał. Nawet kiedy ostry jak
brzytwa nóż sprawnie oddzielał płaty skóry z jego piersi, odsłaniając ukryte
pod nimi mięsnie. Ani chwilę później,
podczas gdy Cedric zaczął polewać ranę jakimś cuchnącym specyfikiem, od którego
żywe tkanki zaczęły bulgotać i ruszać się niczym puchnąca na słońcu padlina.
– Początek poszedł całkiem nieźle! –
Głos jego ojca przedarł się przez ból niczym ostrze miecza przecinające gruby
całun. – Teraz dopiero zacznie się zabawa! Zaczniemy?
Nie czekając na zgodę Hrodgara,
mężczyzna zaczął recytować zaklęcia, od których mocy powietrze lochu zdawało
się wibrować, jednak chłopak nie czuł szczypiącego niczym ugryzienia mrówek
dotyku magii – nagły atak cierpienia całkowicie odciął go od wszystkich bodźców
zewnętrznych, zostawiając tylko promieniujący z każdego kawałeczka jego ciała
ból. Nadal jednak nie krzyczał.
Adhart! – naprzód
Neulen – Zefir
Icendi –
Ojcze
Genoh! – Dość!