Wiadomości

Reklamy umieszczane poza zakładką "Spam" zostaną NATYCHMIAST usunięte!

czwartek, 11 sierpnia 2016

Rozdział III, cz. II

Trochę długo mnie nie było, jednak z radością ogłaszam, iż opowiadanie nie umarło, wciąż żyje i ma się dobrze. Miałem wrażenie, że nikt tego nie czyta, więc stwierdziłem, że nie ma sensu wrzucać... Skoro jednak są osoby, które chciałyby poznać dalsze losy Hrodgara, Brekki, Lugo i innych takich, postanowiłem wznowić publikacje. 
Od razu zastrzegam, że z kolejną częścią może być trochę niefajnie, ponieważ, gdy ją pisałem, nagle zabrakło mi prądu i musiałem przerzucić się na pisanie w zeszycie. A musicie wiedzieć, że nienawidzę przepisywać... Najgorsze jest to, że po tym feralnym fragmencie mam gotowe około 100 stron, których nie mogę wrzucić, bo będzie luka... Ale będę się starał jakoś zmusić do przepisania... 
Dzisiaj będzie trochę żartów, trochę tyrania Hrodgara i trochę... No, w sumie to tak naprawdę wstęp do samego rozdziału, no ale coś takiego musi być...
No... To Enjoy!


Dziedziniec Grotu pogrążony był w głębokim cieniu rzucanym przez masywną konstrukcję zamku – przebudzona niedawno tarcza słoneczna nie zdążyła jeszcze wznieść się dość wysoko, żeby jej promienie mogły prześlizgnąć się ponad potężnymi murami twierdzy. Wspaniałe płaskorzeźby pokrywające fasadę budynku traciły w owym półmroku ostrość konturów, przez co siedziba władcy Grönedönu wydawała się jednolitym konstruktem, którego powierzchnia przypominała zastygłą lawę – wypukłości, łuki i fantastyczne kształty mitycznych stworzeń zlewały się ze sobą, tworząc iluzję ogarniętej chorobą tkanki. Wizja ta doskonale pasowała do poprzedniego władcy Grotu – dla wielu osób rządy Cerdica były niczym zaraza, która za siedlisko obrała sobie serce Grönedönu – Żelazną Grań – i rozprzestrzeniała się coraz dalej i dalej, aż w końcu objęła w swe posiadanie całe cesarstwo.
Następca tronu podzielał ten pogląd – czarne mury twierdzy przywodziły mu na myśl przerażające wspomnienia, które, pomimo nieustannych wysiłków mających na celu zepchnięcie ich na dalszy plan, wciąż wypływały na powierzchnię jego umysłu. Wszyscy dworzanie doskonale pamiętali dzień, w którym – spędziwszy wcześniej całą noc na pijaństwie w towarzystwie swoich Biczowników – młody cesarz chwycił za stojący w kuźni młot o obuchu wielkości głowy przeciętnego człowieka i, złorzecząc górującym nad nim murom, próbował w pojedynkę zburzyć Grot – wprawne oko wciąż mogło dostrzec plamę głębszej czerni w miejscu, w którym potężne uderzenia odłupały spore kawałki kamienia. Potrzeba było Brekki i Lugo, żeby go powstrzymać.
Pomimo licznych napomnień ze strony Sigewarda, który robił co mógł, żeby nakłonić swego suwerena do przeniesienia się do wygodniejszych komnat, których całe dziesiątki świeciły pustkami na górnych kondygnacjach, Hrodgar uparcie odmawiał, twierdząc, że nie może znieść panującego w nich smrodu magii. Żadne argumenty nie trafiały do zatwardziałego umysłu cesarza i gdyby nie szacunek jakim darzył swego dawnego nauczyciela, młody cesarz spałby najprawdopodobniej w jednym z cekhauzów służących za sypialnie pozostałym Biczownikom. Idąc staruszkowi na kompromis, władca Grönedönu wybrał sobie najmniejszą, najskromniejszą i najbardziej oddaloną od serca pałacu komnatę i to właśnie w niej spędzał każdą przymusową godzinę zamknięcia w Grocie. Jednak i to nie przyszło mu łatwo – przynajmniej raz w tygodniu posyłał któregoś ze służących na targ, rozkazując mu kupić zapachowe świece, które następnie zapalał. Pozwalał im wypełniać maleńki pokoik swym ciężkim, mdłym aromatem do momentu, w którym zamieniały się w kopcące ogarki – wypędzał w ten sposób naprzykrzający się mu zapach czarów.  
Z tych oraz wielu innych powodów – jak chociażby przez zamieszkującą go rogatą duszę żądnego przygód awanturnika – młody cesarz korzystał z każdej nadarzającej się okazji, aby pozostawić za sobą ciążącą nad nim jak chmura burzowa twierdzę. Robił to bez cienia żalu, z lekkim sercem. Jednymi rzeczami, które za każdym razem skłaniały go do powrotu, byli jego towarzysze oraz silne poczucie odpowiedzialności za mieszkańców Grönedönu – wiedział, że oczekiwali oni od niego, iż zapewni im bezpieczeństwo i nie zamierzał zawieść pokładanych w sobie nadziei. Pomimo pozornej beztroski i dość niecodziennego jak na władcę podejścia do kwestii rządzenia, młody cesarz troszczył się o swoich poddanych bardziej niż którykolwiek z pozostałych monarchów Cynedoru. Nawet jeśli nie wszyscy z jego pobratymców doceniali lub nawet nie dostrzegali czynionych przez niego wysiłków.
Wyszedłszy na dziedziniec, Hrodgar rozejrzał się dookoła, rzucając zebranym tu i ówdzie grupom olbrzymich wojowników pożegnalne spojrzenia. Odpowiadali mu skinieniami głowy lub potężnymi pięściami uderzającymi w szerokie piersi. Część z nich kończyła właśnie obgryzać z mięsa sporych rozmiarów kości, więc, z braku lepszego pomysłu, salutowała swemu dowódcy wzniesionymi udźcami i żeberkami. Uśmiechając się, młody cesarz ruszył w stronę czekającego już na niego stajennego – postawnego mężczyzny z policzkiem przeciętym szeroką szramą, pamiątką po dniu, w którym został wzięty do niewoli. Tuż za nim, przywiązane do drewnianego słupa podtrzymującego kryty gontami daszek cekhauzu, stały trzy wspaniałe wierzchowce o urodzie i sile, których próżno byłoby szukać w pozostałych królestwach. Widząc zbliżającego się swego pana, sługa zgiął się w hardym pokłonie.
– Wasza Cesarska Mość! – jego akcent był sepleniący i nieco zbyt melodyjny jak na grönedöńskie standardy. Musiał pochodzić z jednej ze wschodnich wysp, na co zresztą wskazywała jego ciemna karnacja. – Wierzchowce gotowe do drogi. W jukach znajdzie Wasza Cesarska Mość zapasy na kilka dni. Ufam, że nie masz żadnych zastrzeżeń, panie?
Hrodgar ocenił stojące przed nim zwierzęta krytycznym okiem – przerastał każdego konia przynajmniej o pół głowy, a przecież były to największe bestie jakie znaleźć można było w stajniach Grönedönu. Ich szerokie piersi unosiły się miarowo w rytm spokojnych oddechów, a łagodne, mądre oczy spoglądały na młodzieńca w niemym oczekiwaniu. Cesarz zaśmiał się cicho i sięgnął do kieszeni podróżnego płaszcza po ukryte tam jabłka, które następnie podał każdemu ze zwierząt. Miał na sobie prostą, wiązaną w pasie koszulę z lekkiego materiału zabarwionego na szaro. Całości dopełniały czarne spodnie i wysokie buty do jazdy konnej. Gdy tak stał – w prostym odzieniu, bez okrycia głowy – wziąć go można było za prostego Biczownika – nic nie wskazywało na to, że ma się przed sobą władcę całego cesarstwa.
Przemawiając łagodnie do przeżuwających owoce wierzchowców, Hrodgar poklepał środkowego z nich – muskularnego gniadosza o lekko zaczerwienionych oczach – po pysku.
– Co powiesz, Kelpie? Masz ochotę na małą przejażdżkę? – Stuknął delikatnie czołem w czaszkę rumaka. – Zapolujemy na trolla? – Zwierzę zarżało entuzjastycznie, wywołując na twarzy cesarza kolejny uśmiech. – Wezmę to za „tak”.
Podszedłszy z boku do siodła – musiało zostać specjalnie zaprojektowane, żeby sprostać wymaganiom siedzącego na nim Biczownika – odgarnął przykrywające je juki i odsłonił ukryty pod nimi ciężki, dwuręczny miecz, który wcześniej kazał jednemu ze sług zanieść ze swojej komnaty do stajni. Wspomnienie krzepkiego mężczyzny stękającego z wysiłku pod ciężarem ostrza rozciągnęło oblicze młodzieńca w kpiącym grymasie. Jakby chcąc upewnić się, czy klinga jego ukochanego Naegölinga nie uległa zniszczeniu podczas transportu, Hrodgar wysunął broń na kilka cali, po czym, zadowolony z oględzin, włożył ostrze z powrotem do pochwy. Skinął stajennemu z aprobatą.
– Jest jeszcze coś, panie…– Mężczyzna po raz kolejny zgiął się w pokłonie. – Jeśli pozwolisz…
Niezbyt zainteresowany, młodzieniec skinął przyzwalająco głową, sprawdzając przy okazji czy popręgi siodła zostały dobrze zaciągnięte.
– Gdy poselstwo z Lohirath odjeżdżało… – Czoło cesarza zmarszczyło się gniewnie na wspomnienie Hallema i jego świty. Widząc to, sługa zbladł nieco, przez co jego szkarłatna blizna stała się jeszcze bardziej widoczna. – P-próbowali… Cóż, Wasza Cesarska Mość… Wygląda na to, że chcieli cię okraść, panie!
– Okraść? – Ze wszystkich niegodziwości, o które Hrodgar posądzał króla pustynnej krainy, złodziejstwo wydawało się najmniej prawdopodobne. – Powstrzymałeś ich?
– Nie, panie… – Stajenny uśmiechnął się złośliwie i sięgnął do pasa, skąd wyłuskał niewielkie zawiniątko z brudnego materiału, które następnie wyciągnął w kierunku władcy. – Twoja własność obroniła się sama!
Zaciekawiony, młodzieniec ostrożnie odebrał od mężczyzny tajemniczy przedmiot i powoli odwinął strzępy brunatnej tkaniny. Na czymś, co niegdyś mogło być serwetką lub chusteczką, leżało postrzępione i pokryte warstwą zakrzepłej krwi ucho. Ludzkie ucho z widocznymi dziurami od licznych kolczyków, które sługa zdążył już sobie najpewniej przywłaszczyć. Wciąż nie bardzo rozumiejąc o co chodzi, Hrodgar oddał stajennemu jego trofeum.
– Skąd… to masz?
– Znalazłem to w stajni, Wasza Cesarska Mość! – Uśmiech skurczył i pogrubił szkarłatną bliznę tak, że wyglądała ona teraz jak tłusta larwa przyklejona do twarzy łotra. – Tuż pod kopytami Fairich… Wciąż miała krew na pysku i na zębach…
Władca Grönedönu spojrzał ze zdumieniem na stojącą nieco za Kelpiem klacz o czarnej jak noc sierści i takiej samej grzywie. Jedynymi elementami, które odcinały się na tle jej ciemnej sylwetki były białka oczu oraz jasne znamię w kształcie gwiazdy znajdujące się dokładnie pośrodku czaszki zwierzęcia. Ulubienica Brekki uważana była za najspokojniejszego ze wszystkich wierzchowców służących Biczownikom za środek transportu i, jak dotąd, nigdy nie wykazywała się agresywnym zachowaniem. Tym bardziej dziwne wydawało się młodzieńcowi jej zachowanie. W końcu jednak, przemyślawszy całą sprawę, pogładził miękki pysk klaczy i nagrodził jej odwagę kolejnym jabłkiem.
– Czyż tak witamy poselstwa w naszym wspaniałym cesarstwie? – Zwierzę zarżało wesoło, rozkoszując się soczystym owocem. – Też nie lubię Lohiraryjczyków. Od razu widać, że jesteś prawdziwą mieszkanką Grönedönu! Będę też musiał ostrzec Brekkę przed… okazywaniem ci miłości. Kto wie, co stajenni mogą znaleźć w twoim boksie następnym razem?
– Twoje gnijące ścierwo! – Olbrzym pojawił się niewiadomo skąd tuż za plecami Hrodgara i z całej siły dźgnął go palcem pod żebra. – Chociaż pewnie będzie ono leżało pod Kelpiem, podczas gdy twój zadek łatwo będzie można pomylić z wiadrem! Wskakuj na siodło i w drogę!
– Czekamy na Wigstana! – Młodzieniec skrzywił się boleśnie i zaczął rozmasowywać obolałe miejsce. – Staruszku, musimy porozmawiać o twoich nawykach! – Oskarżycielsko wyciągnął palec w stronę przyjaciela. – To, że twój ojciec miał w zwyczaju dźgać cię w pewne miejsca nie oznacza, że możesz dawać upust swym tłumionym wspomnieniom w podobny sposób!
– Jezdem tutej, Wasza Cysorska Mość! – Pojawienie się siwowłosego mężczyzny ucięło dalszą dyskusję. – Możem ruszać!
Wieśniak miał na sobie tą samą zakurzoną kapotę, w której przybył do pałacu. Co prawda Hrodgar zaoferował mu odzież na zmianę, ten jednak grzecznie odmówił, zastawiając się starą, żołnierską dumą, która nie pozwalała mu przyjmować darowizn. Nie skorzystał też z propozycji kąpieli, a ponoć nawet skosztował parującej wody z mydłem, którą przynieśli mu w drewnianym cebrzyku służący, chwaląc przy tym zdolności cesarskiego kucharza. Jak widać, prosty lud nie zaprzątał sobie głowy rzeczami tak przyziemnymi jak kąpiel. Nie miał też zbyt wyrafinowanego smaku. Pogryzając ściskane w dłoni pęto kiełbasy, Wigstan skinął wolną ręką w kierunku wychodzącej na północ bramy prowadzącej do Żelaznej Grani i ruszył przed siebie żwawym krokiem. Zaskoczony jego zachowaniem, Hrodgar stał przez chwilę oniemiały. Dopiero po chwili odzyskał głos.
Icendi! Dokąd to?
– Wasza Cysorska Mość? – Mężczyzna zatrzymał się w pół kroku, niepewny co powinien ze sobą zrobić. – Do Culcheth daleka droga…
– Właśnie! A ty już raz przebyłeś ją pieszo! – Młodzieniec ujął w dłoń cugle trzeciego wierzchowca i ,podprowadziwszy gniade zwierzę do zaniepokojonego staruszka, wcisnął je w jego spracowane dłonie. – To Neul. Nazywamy go tak, ponieważ ma najlżejszy chód ze wszystkich wierzchowców w stolicy. Siedziałeś kiedyś w siodle?
– Zdarzyło się, raz albo dwa…
Głos Wigstana był nieufny, może nawet lekko przestraszony. Wystarczył pobieżny rzut oka na jego prostolinijną twarz, na której każda emocja odbijała się wyraźnie niczym chmury w nieruchomym lustrze jeziora, aby stwierdzić, że widok górującego nad nim zwierzęcia nie dodaje mu otuchy. Z całą pewnością zgodziłby się pokonać pieszo trzy razy dłuższy dystans niż znaleźć się w zasięgu szczęk stojącej przed nim bestii. Nawet łagodny wyraz oczu zwierzęcia nie pomagał w osłabieniu owego nieuzasadnionego strachu – w prostym umyśle starego żołnierza, Neul jawił się jako magiczny stwór, który przy najbliższej okazji zatopi zębiska w ciele dosiadającego go człowieka lub, co gorsze, rozwinie sprytnie ukryte dotąd skrzydła i wzbije się pod obłoki, od których wzięło się jego miano.
– Wasza Cysorksa Mość… Nie godzi sie… – Pierwsze kropelki potu zrosiły czoło mężczyzny. – Ja prosty człowiek, a nie panisko, żeby w siodle…
– Wybaczcie, icendi, ale bzdury gadasz! – Rozbawiony Hrodgar z pewną dozą wesołości obserwował blednącą twarz ich przewodnika. –   Na piechotę będziesz opóźniać pochód!
– Możem i jest stary, ale dotrzymam kroku! – Teraz z kolei oblicze Wigstana zaczęło nabiegać purpurą. Kropelki śliny i kawałki nieprzełkniętej kiełbasy pryskały dookoła i zaplątywały się w siwą brodę mężczyzny. – Nie bedem nikomu kulą u nogi!
– Źle mnie zrozumiałeś, icendi! – Młodzieniec zrobił skruszoną minę, ponieważ naprawdę nie chciał urazić człowieka, którego prawdziwie szanował jako zdolnego wojownika. – Zależy mi tylko na tym, żeby jak najszybciej pomóc twoim ludziom w Culcheth…
Przez twarz staruszka przeleciał cień niezdecydowania. Cesarz dał mu troszkę czasu, aby rozważył jego słowa – wiedział, że w tej chwili, w sercu mężczyzny jego własny strach kładziony jest na szali przeciwko trosce o najbliższych. Nie trzeba było czekać zbyt długo, żeby to drugie przeważyło. Wigstan skinął w podzięce głową i odebrał z rąk Hrodgara oferowane wodze. Stanąwszy przy Neulu, wyglądał nieco jak wyrostek próbujący dosiadać zwykłego konia. Młody cesarz żałował troszkę, że nie miał na podorędziu takiego wierzchowca, jednak wiedział, że jego słowa były prawdziwe – wioska mężczyzny była zagrożona i każda zwłoka mogła kosztować życia kolejnych osób. Nie było czasu na znalezienie mniejszego zwierzęcia.
Nie czekając, aż staruszek wdrapie się na siodło, władca Grönedönu odwrócił się do niego plecami i, podszedłszy do Kelpiego, zręcznie wskoczył na jego grzbiet. Brekka powtórzył jego manewr, jednak zrobił to z nieco większym trudem – Fairich dreptała nerwowo na boki, nie mając najwyraźniej ochoty na dźwiganie jego ciężaru. Dopiero, gdy olbrzymowi udało się jakoś usadowić na skórzanym siedzeniu, klacz uspokoiła się i zaczęła leniwie skubać niewielką kępkę zielonej trawy rosnącej na piasku, którym wysypany był dziedziniec. Wkrótce i Wigstan był już w siodle – z małą pomocą stajennego, staruszkowi udało się jakoś dosiąść olbrzymiego rumaka. Trzymał się nienaturalnie prosto, a w dodatku za mocno ściągał cugle, przez co zwierzę zaczęło niespokojnie parskać i szarpać gniadym łbem. Nie pomagało to mężczyźnie przezwyciężyć jego strachu, jednak robił co mógł, żeby sprawiać wrażenie osoby, która wie co robi. Strzelił lejcami, aby zachęcić wierzchowca do ruszenia z miejsca.
Adhart!
Neulen ani drgnął.
– No to wyruszyliśmy… – Brekka splunął pod końskie kopyta. – Byłeś kiedyś na kurwach, dziadku?
Zdziwiony podobnym pytaniem, mężczyzna zdołał tylko skinąć potwierdzająco.
– Więc podstawy mamy za sobą! – Biczownik podkurczył górną wargę i zaczął wydłubywać sobie coś z pomiędzy zębów. – Wyobraź sobie, że lejce to największe, najjędrniejsze cyce, jakie w życiu widziałeś! Nie wypuściłbyś takich z rąk, hę?
Tym razem stary żołnierz przytaknął bardziej skwapliwie, a jego oczy zamgliły się nieco, podczas, gdy palce rzeczywiście mocniej chwyciły wodze.
– Dobrze! – Olbrzym wytarł brudny paznokieć o pierś skórzanego kaftana z obciętymi ramionami, który miał na sobie. – Teraz nogi… Jak dałbyś tej cycatej ślicznotce znak, że chcesz żeby zwiększyła tempo?
– Jak?
 Wigstan zdawał się być nieobecny, zupełnie jakby jego myśli krążyły wokół innych, dalece ważniejszych tematów.
– Ściśniesz jej cholerny zadek!
Kolana staruszka nacisnęły nieznacznie na końskie boki. Zwierzę parsknęło poirytowane i odwróciło łeb, aby spojrzeć na siedzącego na jego grzbiecie intruza, jednak wciąż nie ruszyło się z miejsca.
– Mocniej! To kurwa, nie księżniczka, nie stłucze się! – Od razu widać było, że Brekka doskonale się bawił, co poznać można było chociażby po szerokim uśmiechu, który gościł na jego twarzy oraz płonących w oczach iskrach. – A teraz skłam, że ją kochasz!
Będący całkowicie pogrążonym w świecie fantazji, mężczyzna bez cienia oporu poddał się woli nabijającego się z niego Biczownika.
– Kocham cię!
Dźgnięty kolanami pod boki, rumak zarżał obrażonym tonem i postąpił kilka kroków naprzód, jednak po chwili znów się zatrzymał, gdy nacisk ustąpił – przestraszony nagłym ruchem zwierzęcia, staruszek rozluźnił nogi i okrągłymi z przerażenia oczami wpatrywał się w koński kark. Tymczasem Brekka i Hrodgar robili co mogli żeby nie spaść ze swoich siodeł w napadzie szaleńczego śmiechu. Dołączyli do nich również pozostali Biczownicy, którzy z pewnej odległości przyglądali się całemu zajściu. Po chwili wahania, również i Wigstan przyłączył swój rechot do powszechnego chóru. Dziedziniec wypełnił się niskim dźwiękiem wydobywającym się z setek potężnych piersi. Sama ziemia wydawała się od niego drżeć, a podenerwowane konie, specjalnie przecież trenowane do znoszenia bitewnego tumultu, tuliły do siebie uszy i wydawały chrapliwe odgłosy przerażenia. Potrzeba było dłuższej ciszy, aby panująca dookoła wesołość ucichła.
– Wasza Cesarska Mość! – Ostatnie salwy śmiechu wisiały jeszcze w powietrzu, kiedy od strony Grotu dobiegł całą grupkę czyjś naglący głos. – Wasza Cesarska Mość racz poczekać!
– Nie wyjedziemy z tego przeklętego miasta… – Ton Brekki był zrezygnowany i pełen najprawdziwszego zawodu. – Zestarzeję się w tym siodle!
Na to już trochę za późno, nie sądzisz?
Zbyt zajęty swoim rozczarowaniem, olbrzym nie wysilił się nawet, żeby odpowiedzieć Hrodgarowi jakąś celną ripostą. Zamiast tego machnął tylko na niego dłonią, zupełnie jakby odganiał od siebie uciążliwego owada, który nie robi nikomu krzywdy, jednak irytuje swoim bezustannym bzyczeniem nad uchem.
– Przepadnij, Pisklaku, nie widzisz, że cierpię?
– Wasza Cesarska Mość! – Głos był coraz bliżej, stając się przy okazji bardziej natarczywy. Nie było już też wątpliwości co do jego właściciela. – To nie może zaczekać!
Na skraju tłumu zgromadzonych przed Grotem Biczowników powstał jakiś ruch – olbrzymi wojownicy zaczęli rozstępować się na boki, robiąc miejsce biegnącemu na oślep Cevericovi, który co i rusz potykał się o rąbek swojej przydługiej szaty. Łysina mężczyzny lśniła od potu, choć przebiegł dopiero zaledwie kilkaset stóp – mag nie należał do najbardziej wytrzymałych osób, co nie dziwiło cesarza, który pewnego razu miał nieprzyjemność widzieć go bez koszuli – był on przeraźliwie chudy, który to mankament zazwyczaj skutecznie maskowała obszerna szata, nadająca całej postaci czarownika nieco więcej ciała. W rzeczywistości składał się on z samych kości i skóry, podtrzymywanych razem chyba tylko i wyłącznie za pomocą magii. Nic więc dziwnego, że zanim dopadł do czekających na niego mężczyzn, miał już problemy ze złapaniem oddechu i musiał wesprzeć się o koński bok. Przerażone obecnością płynącej w żyłach Ceverica mocy, zwierzę cofnęło się nieco, omal nie przewracając dyszącego czarodzieja.
– O co chodzi, druidzie? – Hrodgar z rozbawieniem obserwował  drobnego człowieczka walczącego o każdy haust powietrza. – Spieszymy się!
– Wasza… Cesarska… Mość… Wybaczy, ale… – Przerwał na moment dla uspokojenia szaleńczo bijącego serca. – …stem druidem! Należę do zakonu… Telepatów! – Przypominał psa, który w upalny dzień wystawia jęzor na zewnątrz i dyszy, aby się ochłodzić. – Skończyłem odpowiednią szkołę, wszystkie niezbędne certyfikaty przedstawiłem do wglądu…
Rozbiegane, różnokolorowe tęczówki skryły się pod ciężką kotarą powiek, zupełnie jakby wyczerpany biegiem mężczyzna zamierzał zasnąć. Po chwili jednak otworzył oczy i, podrapawszy się po swoim bulwiastym nosie, zaczął z nabożną uwagą przyglądać się Kelpiemu. Wyciągnął rękę i, dotknąwszy końskiej sierści, wodził upstrzonymi atramentem palcami po boku zwierzęcia, mamrocząc coś do siebie. Do uszu Hrodgara dochodziły tylko strzępki, jednak sam rumak – najwyraźniej obdarzony lepszym słuchem niż jego właściciel – wpatrywał się w druida przerażonym wzrokiem, zupełnie jakby rozumiał każde jego słowo i żadne z nich mu się nie spodobało.
– Doskonały! … nosiciel… tak, nadałby się… okres inkubacji… usunąć zbędne organy… Tak, to mogłoby się udać… – Podniósł twarz ku swemu władcy. – Wasza Cesarska Mość mógłby pożyczyć mi swego wierzchowca na kilka miesięcy? Przeprowadzam pewien eksperyment, który umożliwi mi stworzenie pewnej hybrydy…
– Czego? – Młodzieniec nie był pewien, czy dobrze zrozumiał. – A cóż to takiego?
– Hybryda, panie, to zwierzę będące połączeniem dwóch różnych gatunków! – Twarz Ceverica rozjaśniła się niezdrowym blaskiem fanatycznego zapału. – W tym przypadku, stworzę ci, Wasza Cesarska Mość, najwspanialszą kawalerię, jaką widział świat!
– Doprawdy? – Teraz Hrodgar był rzeczywiście zainteresowany pomysłem swego maga. Nie potrzebował co prawdzie kawalerii, jednak jako zagorzały miłośnik sztuki wojennej, ciekaw był, co też czarodziej ma na myśli. – A na cóż ci mój koń?
– Umieszczę w jego układzie rozrodczym połączone ze sobą płody koński i ludzki, tworząc nowy, potężniejszy gatunek – Człekonia. – Blask bijący od różnokolorowych oczu mężczyzny był obłąkańczy, niezdrowy. – Nie masz się o co martwić, panie! Twojemu zwierzęciu nic się nie stanie! Konie mogą żyć bez płuca i jednej nerki!
– Jakkolwiek interesująco brzmi ta oferta – Hrodgar musiał wysilać całą swoją wolę, żeby nie rozszczepić Ceverica na pół za sam pomysł stworzenia podobnego okropieństwa. – Nie mogę jej przyjąć. Po pierwsze, Kelpie jest mi potrzebny, a po drugie – wzruszył ramionami, jakby tłumacząc się przed magiem – to ogier.
– To żaden problem, Wasza Cesarska Mość! – Druid zbył obiekcje młodzieńca lekceważącym machnięciem dłoni. – Nie ma takiej rzecz, której nauka wcześniej czy później nie osiągnie!
– Z przykrością muszę odmówić, przyjacielu!
Posiadanie na swoim dworze czarodzieja było przywilejem, którego niewielu władców doświadczało – magowie nie dawali się przekupić obietnicami bogactw ani nadań, nie interesowały ich córki monarchów ani służba większemu dobru… Jedynym, co mogło ich zwabić na służbę była Studnia –  Putea,  jak nazywali owo tajemnicze zjawisko w swym naukowym języku. Młody cesarz wiedział o nim tylko tyle, ile Ceveric zechciał mu wyjawić, a było tego niewiele – najwyraźniej, niektóre miejsca emanowały olbrzymią mocą, którą odpowiednio przeszkolony czarodziej mógł nagiąć do swojej woli. Były to jakby naturalne źródła magicznej esencji, z których można było czerpać niekończące się nigdy zasoby energii. Jednym z takich punktów był Grot. Według wyjaśnień mężczyzny, fundatorem zamku był potężny czarodziej, który, chcąc zapewnić sobie wyłączne prawo do użytkowania Studni, zbudował nad nią fortecę.
Z niejasnych wyjaśnień Ceverica wnikało także, że Grönedöńska Pueta różniła się od tych rozsianych w innych częściach świata, gdyż emanowała o wiele potężniejszą energią. Jednak była też cena, którą musiał zapłacić każdy, kto czerpał z jej nieprzebranych zapasów mocy. Z tego samego powodu, po objęciu tronu przez Hrodgara, zaledwie dwóch magów zgłosiło się do niego na służbę. Jeden z nich wytrzymał tylko kilka miesięcy po czym, zbudowawszy maszynę, która według niego miała pozwolić mu latać, skoczył ze środkowej, najwyższej wieży Grotu. Co prawda jego wynalazek – skrawek impregnowanej skóry naciągnięty na trójkątną, drewnianą ramę – przez pewien czas wykazywał dość niesamowite skłonności do współpracy, to po kilku chwilach byle jak sklecony uchwyt poddał się pod ciężarem zwisającego z niego ciała i nieszczęśnik runął wprost na blanki, z których później żołnierze musieli go zdrapywać. Drugim magiem był Ceveric, który na początku współpracy z cesarstwem budził powszechne zaufanie i szacunek, płynące z jego spokojnego i rozsądnego sposobu bycia. Bliskość Studni stopniowo odbierała czarodziejom zmysły.
Jednak nawet na wpół szalony i opętany przez swe obłąkańcze pomysły, mężczyzna był zbyt cenny dla Hrodgara, aby ten mógł dać się ponieść emocjom i po prostu zabić popadającego w coraz głębszy obłęd nieszczęśnika. Zresztą, podobny czyn spotkałby się z niezadowoleniem, a może nawet i wypowiedzeniem wojny ze strony Kolegium – potężnego stowarzyszenia zrzeszającego magów ze wszystkich krain, którego siedzibą była ognista wyspa Beltanea. Biczownicy mogli walczyć z niemalże każdym przeciwnikiem, jednak młody cesarz nie chciał testować ich przeciwko armii rozwścieczonych czarodziejów.
Obrzucił więc tylko stojącego przed nim mężczyznę niezbyt przychylnym spojrzeniem, mając nadzieję, że mag odczyta w nim dezaprobatę, którą żywił do podobnych pomysłów, Ceveric zdawał się jednak nie zauważać okazywanego przez cesarza braku entuzjazmu i – najwyraźniej sądząc, że zdoła przekonać swego władcę do zmiany zdania – kontynuował swą prośbę.
– Jeśli zatem nie ten, pozwól mi, Panie, wybrać sobie innego konia z twojej stajni! – Oczy mężczyzny lśniły niezdrowym blaskiem, w którym można było dostrzec buzujące płomienie szaleństwa, za którymi tańczyły rzucane przez nie cienie niewyobrażalnego geniuszu. Czarodziej bez wątpienia używał przed chwilą Studni. – Płodem ludzkim nie musi się Wasza Cesarska Mość martwić! Przechadzając się ulicami Żelaznej Grani, widziałem wiele ciężarnych kobiet. Jestem pewien, że za odpowiednią opłatą, zgodzą się udostępnić mi swoje…
Genoh! – Zaciśnięte na wodzach wierzchowca pięści młodego cesarza przybrały koloru wybielonej przez słońce kości. – Trzymaj się z daleka od stajni, rynku, miasta, okolicznych wiosek i każdego innego miejsca, w którym możesz odczuć pokusę spełnienia swoich bluźnierczych pomysłów! Grot widział już wystarczająco dużo bestialstwa i lekceważenia ludzkiego życia! Nie pozwolę, aby szalone mrzonki mego ojca zakwitły ponownie za sprawą twoich eksperymentów!
– Wasza Cesarska Mość ma wielu poddanych – mag wydawał się szczerze oburzony skąpstwem Hrodgara – z pewnością jeden lub…
– Po moim trupie!
 Młodzieniec pochylił się w siodle tak, że od różnokolorowych tęczówek Ceverica dzieliło go zaledwie kilka cali. Szaleństwo, które w nich dostrzegał, bladło w porównaniu z grającą w jego własnych oczach furią niczym płomień świecy tlący się na tle wschodzącego słońca.
– Skoro raczyłeś o tym wspomnieć, Panie – łysy mężczyzna rozpromienił się niczym dziecko, któremu właśnie podetknięto łakocia, zupełnie zapominając o ostrych słowach jakimi cesarz skwitował jego ostatnią prośbę. – Od dłuższego czasu interesowały mnie rytuały, za pomocą których twój ojciec przeprowadzał przemianę Biczowników… Zaiste, byłoby to niepowetowaną stratą, gdyby podobny geniusz zaginął! Czy Wasza Cesarska Mość byłaby skłonna ofiarować swoje ciało na potrzeby nauki? – Widząc przemykający po twarzy Hrodgara cień zbliżającego się gniewu, mag uśmiechnął się rozbrajająco. – Oczywiście, kiedy tylko serce Waszej Cesarskiej Mości przestanie bić!
W ostatniej chwili udało mu się odskoczyć przed nacierającą na niego Fairich. Sztuki tej jednak nie dokonał sekundę później, kiedy to błyskawicznie wyciągnięta dłoń Brekki ułapiła go za kołnierz brązowej szaty i uniosła do góry. Zanim zdążył pojąć co się dzieje, jego nogi unosiły się już na wysokości prawie metra nad ziemią. Nierozumiejącymi oczami wpatrywał się w źrenice trzymającego go olbrzyma o niezbyt zachęcającej aparycji, dodatkowo wykrzywionej wyrazem ledwo powstrzymywanej furii.
– „Geniusz”? – Głos Biczownika drżał od tamowanego gniewu. – Masz chociaż odrobinę pojęcia o tym jak wyglądało nasze szkolenie? – Bez śladu wysiłku potrząsnął Cevericiem, zupełnie jakby był on szmacianą lalką, a nie człowiekiem z krwi i kości. – Możesz sobie wyobrazić co czuje dziesięcioletnie dziecko rozciągnięte na stole Nerungów?! Nie? – Olbrzym wyszczerzył się groźnie i podniósł bezwładnego maga jeszcze wyżej, tak, że teraz niemalże szeptał mu do ucha. – Przestań zatem testować moją cierpliwość i nie wspominaj o tym więcej! W przeciwnym wypadku, będę szczęśliwy mogąc ci pokazać efekty owego „geniuszu”. Jestem pewien, że Jego Cesarska Mość nie będzie miał nic przeciwko, prawda, Pisklaku?
Jeśli jednak liczył na potwierdzenie swojej groźby, srodze się zawiódł – siedzący sztywno w siodle Hrodgar spoglądał nieruchomymi oczyma w pustkę gdzieś ponad dachami Grotu. Na jego twarzy malował się ból.

***
W pomieszczeniu, do którego go zawleczono cuchnęło. W nieruchomym, gęstym niczym poranna mgła powietrzu lochu, unosił się smród będący miksturą wielu nieprzyjemnych zapachów. Odór zestarzałego potu mieszał się z pozostawiającym metaliczny posmak fetorem krwi, nad wszystkim zaś unosiły się wyziewy owego ledwo uchwytnego dla ludzkiego węchu feromonu, który ciało człowieka wydziela w obliczu śmiertelnego przerażenia. W swoim obecnym stanie, ze wszystkimi zmysłami napiętymi do granic wytrzymałości, wyczuwał ów charakterystyczny zapach niczym ogar węszący przeszytego strzałą bażanta. Było w nim coś, co jednocześnie go odpychało jak i dawało – jak na ironię – poczucie bezpieczeństwa. Strach. Przez spędzone w obozie miesiące, zdążył się z nim oswoić, a nawet w pewnym stopniu zaczął traktować go jako dobrego towarzysza. Owo uczucie, dla większości chłopców w jego wieku obezwładniające i wywołujące płacz, dla niego było niczym wierny pies stojący na straży.
Dzięki lękowi zawsze był w pogotowiu, ciągle przygotowany na cios, wszędzie widzący zagrożenie… Czasami, leżąc w chłodnej izbie cekhauzu i wsłuchując się w ciężki oddech leżącego w pobliżu Brekki, zastanawiał się jakim cudem udało mu się przetrwać czas, w którym traktował strach jako coś niepożądanego, przykrego, coś, bez czego żyłoby mu się lepiej. Od dnia, w którym siepacze jego ojca oderwali go płaczącego od matczynej spódnicy, obawa i niepokój towarzyszył mu nieustannie niczym bliźniacze cienie padające w południe.
Początkowo odbierały mu chęć do życia – bał się tak bardzo, że przestał jeść. Niemal miesiąc zajęło psom Cerdica dostarczenie młodego dziedzica z położonego na południowych rubieżach Grönedönu Comraich, gdzie ukrywał się wraz z matką, do Żelaznej Grani, wprost w szorstkie i lepkie od krwi łapy Nerungów. Podczas tej długiej podróży, żołnierze musieli zmuszać chłopca do jedzenia, jednak efekty tego były mizerne, w wyniku czego, siedmioletni Hrodgar dotarł do stolicy na wpół zagłodzony, z zapadniętymi policzkami i ogromnymi, płonącymi gorączką strachu oczami. Nie bacząc na kiepski stan zdrowia swojego syna, cesarz rozkazał natychmiast zamknąć go w obozie Biczowników zwanym Casgradh, gdzie mały następca tronu miał rozpocząć mordercze szkolenie.
Już pierwszy dzień nauczył go, że do tej pory nie miał najmniejszego pojęcia czym jest strach. Nieustanny świst opadających batów, krzyki bólu i trzask pękającej pod razami rzemienia skóry towarzyszył mu od świtu do późnej nocy, kiedy to wycieńczonym rekrutom pozwalano w końcu na chwilę odpoczynku. Pamiętał doskonale pierwsze prawdziwe cięgi, które otrzymał od bezlitosnego nadzorcy, przez wszystkich po kryjomu nazywanego Deala – Pijawką, z uwagi na nieprzyjemny zwyczaj tłuczenia swych podopiecznych do krwi. Ledwo mogąc ustać na nogach, Hrodgar dowlókł się do cekhauzu i upadł nieprzytomny na ziemię. Obudziło go delikatne potrząsanie i czyjaś miłosierna dłoń obmywająca mu rozpalone czoło mokrą szmatką.
– Spokojnie, Pisklaku, spokojnie! – Głos był twardy niczym ryk szarego niedźwiedzia, jednak miał w sobie coś, co kojąco wpłynęło na chłopca. – Nie umieraj mi tutaj, bo pomyślę, że zmarnowałeś mój cenny czas! A musisz wiedzieć, że nie lubię, kiedy ktoś to robi!
Tak poznał Brekkę, który od tamtego czasu stał się jego niewidzialnym opiekunem. Mężczyzna był już wówczas Biczownikiem od kilku lat i otaczała go sława bezlitosnego wojownika, który w bojowym szale był w stanie dokonać niewyobrażalnych rzezi. Nawet wśród Nerungów cieszył się złowrogim szacunkiem, nie przeszkadzało im to jednak w okładaniu go batogami przy każdej, najmniejszej nawet okazji. Jego siła i olbrzymie wręcz rozmiary nie zdawały się w ich przypadku na nic – Cerdic przezornie dobierał swoich treserów, dbając o to, by każdy z nich przeszedł odpowiednie szkolenie magiczne, dzięki któremu byli oni w stanie z łatwością unieruchomić zbyt napastliwego rekruta. Brekka nie mógł więc obronić swego młodego towarzysza przed razami, w zamian jednak pokazał mu jak radzić sobie w obozie.
– Strach – mówił upewniwszy się, że nikogo nie ma w pobliżu – jest jak wygłodniały wilk. Większość ludzi, gdy spotyka go na swojej drodze ucieka lub, zbyt przerażona by działać, stoi jak wrośnięta w ziemię. Wtedy bestia dopada ich i rozrywa na strzępy, karmiąc się ich truchłem. Tchórze, głupcy, nieudacznicy… Nigdy nie staną się prawdziwymi wojownikami. Wypierają strach, odrzucają go, broniąc się przed nim jakby był najgorszym, co może ich spotkać. Nie mają pojęcia, że w ciemnościach czają się rzeczy o wiele gorsze od wilków… Prawdziwy bohater wie, że lęk jest nieodłącznym towarzyszem każdego, kto ma do czynienia ze śmiercią. Nie pozwala mu jednak przejąć nad sobą kontroli. Powoli, cierpliwie stara się okiełznać wilka, zamieniając go z czasem w wiernego psa, który będzie służył swemu panu do ostatniego oddechu. Strach jest dobry. Każe nam wystrzegać się ciemności i tego, co się w niej czai. Pozwala zachować czujność i trzeźwość umysłu. Ale tylko wtedy, kiedy to ty masz nad nim kontrolę. Tylko głupiec może niczego się nie bać.
– Ale… – Hrodgar uniósł na towarzysza pełne dziecięcego zdziwienia oczy, w których dało się odczytać iskierki podziwu i nieskrywanej zazdrości. – Ty niczego się nie boisz!
– Cóż – olbrzym uśmiechnął się szeroko, ukazując połamane siekacze – nigdy nie twierdziłem, że jestem mędrcem, nieprawdaż?
Teraz musiał skorzystać z owych lekcji. Z otaczających go ciemności napływały, fala za falą, wrzaski pozostałych rekrutów, którzy dostąpili już wątpliwego zaszczytu przystąpienia do rytuałów. Ktoś zawył przeciągle, a po chwili z drugiego końca komnaty odpowiedział mu inny, o wiele dłuższy okrzyk przeraźliwego bólu. Hrodgar spróbował odwrócić głowę w kierunku źródła dźwięku, jednak podtrzymująca jego czoło skórzana opaska uniemożliwiała mu jakiekolwiek ruchy. Mógł jedynie przewracać oczami, jednak to na niewiele mu sie zdało. Widział tylko ginący w mrokach sufit i dochodzący gdzieś z oddali blask pojedynczej pochodni. Po kolei próbował poruszyć wszystkimi kończynami, jednak szybko zrezygnował – Nerundzy przywiązali go tak dokładnie, że nie mógł przesunąć się choćby o cal. Na próbę napiął przerośnięte jak na dziesięciolatka mięśnie, jednak opaski nie puściły. Jedynym efektem, jaki osiągnął, była strużka krwi, która zaczęła sączyć się z otartego nadgarstka.
Pod sobą czuł lepką od brudu, chropowatą powierzchnię stołu, który sam w sobie zdawał się być zaprojektowany jako narzędzie tortur – pokryty brązowawym naciekiem blat w wielu miejscach przebity był ostrzami gwoździ, które boleśnie kłuły nagą skórę chłopca – pomimo panującego w lochach chłodu, od którego oddech zamieniał się w białą jak mleko mgiełkę, Hrodgar nie miał na sobie ubrania. Czuł jak całe jego ciało dygoce od zimna, a wyraźnie rysujące się mięśnie tężeją. Ze zgrozą przypomniał sobie minę Brekki, gdy ten mówił mu o czekającej go próbie.
– Bądź silny, Pisklaku! – Zazwyczaj wesoła mina olbrzyma była tego dnia przygaszona i współczująca. – Będzie bolało jakby sam Azarus wyruchał cię swym młotem, a potem na dokładkę obdarł mięso od kości.
Usłyszał czyjeś kroki. Wiedział, że idą po niego jeszcze zanim zobaczył nad sobą czyjś wydłużony cień. Jakaś ręka przesunęła się nad jego ciałem, podczas, gdy dziwnie znajomy głos mruczał pod nosem niezrozumiałe formułki. Pojawił się ktoś jeszcze. Bijąca od przybysza aura niemal paliła, wypierając zalegające w lochach zimno. Czoło chłopca pokryło się grubymi kropelkami potu – rozpoznał stojącego nad nim maga.
– Witaj, synu! – Cerdic przesunął nad klatkę piersiową Hrodgara swój kościsty palec, którego końcówka ociekała jakimś ciemnoczerwonym płynem i zaczął rysować na skórze swego potomka tajemnicze symbole. – To twój wielki dzień!
Gdy skończył wykreślać pierwszą runę, dziwaczna substancja, której używał rozjarzyła się jaskrawą luminescencją i z obrzydliwym skwierczeniem zaczęła wżerać się w ciało leżącego na stole chłopca. W powietrze wzbił się obłoczek niebieskawego dymu cuchnącego rozkładem i, co dziwniejsze, różami. W głowie następcy tronu eksplodował obezwładniający ból. Pod zaciśniętymi powiekami rozbłysnął mu ten sam krwisty symbol, który powoli znikał z jego klatki piersiowej. Mięśnie zaczęły mu drżeć i napinać się do granic możliwości – kiedy wydawało się, że już bardziej nie mogą, że granica ich wytrzymałości została osiągnięta, kolejne spazmy bólu wyprowadzały Hrodgara z błędu.
Nie płakał, jednak w kącikach oczu zbierały mu się wyciśnięte ogromnym cierpieniem łzy, które spływały po jego trupiobladych policzkach i wsiąkały w twarde drewno, dołączając do niezliczonej liczby swych poprzedniczek, których całe tysiące wylały się przez trwające od ponad piętnastu lat eksperymenty Cerdica. Nie okazał słabości – mocno zaciskając zęby, wpatrywał się martwo w wiszący nad jego głową sufit, ze wszystkich sił starając się wyłowić jakiś najdrobniejszy nawet szczegół, na którym mógłby skupić swoją uwagę. Nic takiego jednak nie dostrzegł – miał przed oczami wyłącznie aksamitną ciemność i ulatujące w nią smużki niebieskiego dymu.
Kolejne runy, choć ciężko było w to uwierzyć, okazały się jeszcze gorsze. Ból rozpalał się teraz w całym ciele chłopaka, zupełnie jakby wrzucono go do kadzi z wrzącym olejem. Czuł niemal, jak napuchnięte mięśnie starają się przebić napiętą skórę, która robiła się coraz bardziej i bardziej przezroczysta. Grube, nabrzmiałe od ciśnienia żyły pulsowały wściekle, pełzając niczym mięsożerne larwy, usiłujące opuścić umierające ciało żywiciela. Każde uderzenie serca pobrzmiewało w jego uszach niczym uderzenia setek dzwonów i groziło pęknięciem bębenków, a tłoczona przez nie krew zdawała się rozsadzać arterie. Usłyszał dziwny trzask, a po chwili poczuł na policzkach, wargach i brodzie coś ciepłego i lepkiego. Pod jego głową zaczęła zbierać się kałuża szkarłatu, która wypływała z każdego otworu w jego czaszce. Na języku miał metaliczny posmak, od którego zbierało mu się na wymioty. Chcąc nie chcąc, z uwagi na ograniczoną możliwość ruchu, Hrodgar zmuszony był połykać napływającą mu do ust krew, aby uniknąć utopienia się w niej.
Kolejna smuga magicznego dymu uleciała ku górze, pociągając za sobą następne spazmy, zupełnie jakby zaczepiwszy o energię życiową chłopaka, ciągnęła ją ze sobą ku mrocznemu sklepieniu, usiłując ograbić z niej osłabione ciało, które walczyło ostatkiem sił, przysparzając następcy tronu cierpienia. Jego stawy wygięły się pod niemożliwymi kątami, czuł niemalże jak dziwnie gąbczaste kości zmieniają swe ułożenie i rozmiar. Każda z nich płonęła bólem i jęczała, poddawana nieznośnym obciążeniom. Było tak, jakby ktoś starał się je rozciągnąć na łożu tortur. Razem z nimi, wydłużały się ścięgna i mięśnie, organy wewnętrzne, skóra… Plecy Hrodgara wygięły się w łuk, a przytrzymujące go opaski zatrzeszczały w proteście, jednak nie puściły – wzmocnione dodatkowo zaklęciami, miały za zadanie oprzeć się każdej sile.
Gałki oczne eksplodowały mu bólem. Czuł dwa niewidoczne, rozżarzone do białości pręty wbijające się w sam środek źrenic i docierające aż do mózgu. Cierpienie było tak wielkie i tak obezwładniające, że nie poczuł nawet jak jego pęcherz nie wytrzymał i opróżnił swoją zawartość na i tak cuchnący już stół. Wciąż jednak nie krzyczał. Udręczony umysł chłopaka uciekł do ostatniego wspomnienia z przed zamknięcia w lochach.
Siedział w pogrążonym w grobowej ciszy cekhauzie i niepewnie rozglądał się dookoła. Wszędzie widział ponure twarze starszych Biczowników, którzy spoglądali na swych młodszych, nieopierzonych towarzyszy niedoli z mieszaniną współczucia i bezradności. Wiedzieli co ich czeka, sami przechodzili Rytuał w ich wieku. Nie oznaczało to jednak, że życzyli owym dziesięciolatkom tego samego.
Nie było zwyczajnych żartów i przekomarzań, siłowania na rękę, zapasów… Wszyscy stracili ochotę na rozmowę. Młodsi, którzy następnego dnia mieli zostać poddani okrutnemu zabiegowi przemiany w Biczowników, kupili się w większych grupkach, bez słów dodając sobie nawzajem otuchy towarzystwem braci. Tylko Hrodgar trzymał z dala od swych rówieśników, ze spokojem godnym kogoś o wiele starszego, wykonując kolejną już tej nocy serię ćwiczeń. Siedzący przy nim olbrzym o jasnych włosach i gładkim obliczu próbował odwrócić jego uwagę beztroskimi opowieściami.
– Noszenie brody jest dla tych, którzy nie potrafią udowodnić swojej męskości w inny sposób! – Jakby dla podkreślenia swych słów, przejechał dłonią po bezwłosym policzku. – Mi osobiście wystarczy odwaga na polu bitwy…
– Skończ gadać bzdury, Lugo! – Brekka pojawił się niewiadomo skąd i z całej siły klepnął mężczyznę w plecy, krzywiąc się przy tym złośliwie. – Mówisz tak tylko dlatego, że do tego twojego niewieściego liczka nawet gówno niechętnie się przyczepia! Skończysz jako elfia kurtyzana, zapamiętaj moje słowa, chłopcze!
– Nieprawda! – Drugi z Biczowników zaperzył się nieco. – Mam zarost! Mogę ci udowodnić…
– Zarastasz jak uda dziewicy pajęczynami! – Wojownik machnął pogardliwie ręką i podszedł do trenującego chłopaka. – Pamiętaj, Pisklaku! Broda to podstawa, a bez niej jesteś dupa, nie mężczyzna!
Na podobnych rozmowach minęła im noc. Zanim jednak wstał świt i trzaski batów oznajmiły im porę porannej musztry, Brekka wziął Hrodgara na stronę i, ścisnąwszy go za ramię, nachylił się ku niemu.
– Czeka cię ciężkie wyzwanie, bracie! – Po raz pierwszy od momentu, w którym się poznali, zwrócił się do niego inaczej niż „Pisklaku”. – Nie mogę ci pomóc. Żałuję. Mogę jednak udzielić ci rady. – Zamilkł na moment, jakby zastanawiając się na doborem słów. – Gdy zabiorą cię do lochów… Będą mieć nad tobą całkowitą kontrolę. Odbiorą ci twoje ciało i zmienią je według własnych zachcianek. Odbiorą ci kontrolę nad wszystkimi zmysłami. Będą cię torturować i poddawać próbom, którym niewielu jest w stanie sprostać, nawet po tak ciężkim treningu, który otrzymałeś w ciągu trzech lat spędzonych w Casgradh. Nie daj im się złamać. Pokaż tym psom, że mogą katować twoje ciało, ale twój duch nie podda się bez walki. Nie daj im satysfakcji z cierpienia, które ci zadadzą. Nie krzycz.
Nie krzyczał. Nawet kiedy ostry jak brzytwa nóż sprawnie oddzielał płaty skóry z jego piersi, odsłaniając ukryte pod nimi  mięsnie. Ani chwilę później, podczas gdy Cedric zaczął polewać ranę jakimś cuchnącym specyfikiem, od którego żywe tkanki zaczęły bulgotać i ruszać się niczym puchnąca na słońcu padlina.
– Początek poszedł całkiem nieźle! – Głos jego ojca przedarł się przez ból niczym ostrze miecza przecinające gruby całun. – Teraz dopiero zacznie się zabawa! Zaczniemy?
Nie czekając na zgodę Hrodgara, mężczyzna zaczął recytować zaklęcia, od których mocy powietrze lochu zdawało się wibrować, jednak chłopak nie czuł szczypiącego niczym ugryzienia mrówek dotyku magii – nagły atak cierpienia całkowicie odciął go od wszystkich bodźców zewnętrznych, zostawiając tylko promieniujący z każdego kawałeczka jego ciała ból. Nadal jednak nie krzyczał.
Adhart! – naprzód
Neulen – Zefir
Icendi – Ojcze
Genoh! – Dość!

niedziela, 27 grudnia 2015

Rozdział III, cz. I




     Krwawa tarcza słoneczna wychyliła się zza spowitego oparami mgły horyzontu i rozpoczęła swą mozolną wędrówkę przez wciąż jeszcze upstrzone migotliwymi klejnotami gwiazd niebo. Niemalże naprzeciwko płonącego coraz jaśniej olbrzyma, blady sierp księżyca zanurzał się w gęstwinach nieruchomej puszczy rozciągającej się na północny zachód od Żelaznej Grani, obdarzając prastare drzewa pożegnalnymi pocałunkami swojego srebrnego światła. Czarne kontury wiekowych dębów o poskręcanych konarach grubości dorosłego mężczyzny odcinały się ostro na tle jaśniejszych brzóz i topól niczym generałowie prowadzący armie.
W porannej pomroce, gdy resztki snu wciąż oblepiają zmysły lepką pajęczyną nocnego otumanienia, a tajemniczy świat podsuwany przez wyobraźnię ciągle jeszcze wydaje się prawdziwy, z łatwością uznać można było to kłębowisko pni i konarów za czuwające w milczeniu wojsko – młode olchy, odważnie zapuszczające swe korzenie na otwartej przestrzeni pomiędzy ścianą lasu a miastem, czujnie obserwowały całą okolicę ze swych wysuniętych posterunków, gotowe dać sygnał o każdym, najmniejszym nawet ruchu w oblężonym mieście. Wysokie, smukłe jak ostrze włóczni świerki i jodły ustawione w karne tercje czekały tylko na sygnał, by opuścić ostro zakończone gałęzie i zmieszać swe lepkie, żywiczne soki z krwią nieprzyjaciół. Za nimi, długie szeregi przysadzistych buków obleczone w ciężkie, liściaste zbroje niczym tłum stalowych rycerzy.
Cała ta ciżba stała w całkowitym bezruchu, wyciągając swe sękate ramiona w kierunku Żelaznej Grani, zupełnie jakby chcąc skruszyć nienawistny kamień murów i z powrotem przejąć w posiadanie ziemie, które zostały wydarte naturze przez ludzi. Tak przynajmniej wszystko wyglądało nocą, kiedy rozsądek ustępował miejsca wciąż żyjącym w umysłach ludzkich przesądom i strachom. Wystarczyło jednak, że pierwsze promienie słoneczne zatańczą na wierzchołkach ponurych leśnych olbrzymów, żeby owa przerażająca iluzja rozwiała się jak mgła ustępująca przed porannym wiatrem. Złote światło wydobywało z liści najpiękniejsze odcienie zieleni i budziło z nocnego odrętwienia niezliczone stadka kolorowych ptaków zamieszkujących najwyższe korony. W ciepłym blasku dnia, puszcza Creatrach – tak bowiem mieszkańcy cesarstwa nazywali ciągnącą się całymi milami gęstwinę – ożywała wspaniałymi trelami pierzastych bardów oraz odgłosami dzikich zwierząt.
Ludzie kochali jej przepastne ostępy, a ona w zamian obdarzała ich swoimi względami – zapewniała mieszkańcom stolicy Grönedönu nie tylko zapasów drewna ma opał, runa leśnego i mięsa – stanowiła również idealną barierę dla każdej armii, która odważyłaby się zaatakować gród. W przeszłości, zanim jeszcze nastały rządy Cerdica, a co za czym idzie – w czasach sprzed pojawienia się Biczowników – knieja doskonale spełniała swe zadanie – wrogie wojska musiały omijać ją szerokim łukiem, dając tym samym obrońcom dostatecznie dużo czasu, aby przygotować się do odparcia ataku. Zdarzało się również, że jeden z dumnych dowódców, nie bacząc na ostrzeżenia otrzymane od pojmanych i torturowanych miejscowych, prowadził swe siły wprost w zalegające pod koronami Creatrach cienie. Niewielu powróciło z owych tytanicznych przepraw, a tych, którym owa sztuka się udała, szybko wyłapali okoliczni chłopi – według ludowych podań, ocaleli najeźdźcy, chudzi, poobdzierani i pokryci licznymi zadrapaniami, odchodzili od zmysłów ze strachu.
Niektórzy z nich, choć wyglądali na młodych jeszcze mężczyzn, wyłaniali się spomiędzy drzew z zupełnie siwymi włosami i przerażeniem na stałe odciśniętym na pobrużdżonych obliczach. Przed śmiercią krzyczeli. Przerywanymi wybuchami histerycznego płaczu głosami wyrzucali z siebie imiona zmarłych towarzyszy, czasami zachowując się tak, jakby martwi wciąż byli wśród nich. Opowiadali o czarnych jak smoła cieniach, które padając na człowieka zalepiały mu usta i nos. Ci, którzy mieli więcej szczęścia, dusili się po kilkuminutowej walce, wytrzeszczonymi w zwierzęcej panice oczami błagając towarzyszy o pomoc, której każdy bał się udzielić. Nie wszyscy jednak umierali. Niektórzy – odporniejsi lub bardziej pechowi – zapadali w dziwaczny letarg, podczas którego ich ciała ulegały potwornym deformacjom – ramiona puchły i wydłużały się, przeobrażając się w szponiaste narzędzia do rozdzierania i szarpania mięsa, nogi stawały się bardziej żylaste, dzięki czemu nowo narodzone monstrum biegało szybciej i mogło skakać wyżej, a twarz pokrywała się dziesiątkami pulsujących wrzodów ociekających lepką, czarną mazią, do złudzenia przypominającą tą, z której zrobiony był tajemniczy cień. Najgorsze jednak miał być oczy – dwie studnie absolutnej ciemności.
Przemienieni w ten sposób, nieszczęśnicy budzili się i, kierowani trawiącym ich głodem, ruszali na polowanie, którego celem stawało się wszystko – od drobnej zwierzyny, po niedawnych towarzyszy. Ich spaczone ciał wydawały się być nienasycone – ledwie ostatni kęs ostatniej ofiary zniknął w zakrwawionych ustach potwora, ten już rozglądał się za kolejną zdobyczą. Gdy demony nie mogły znaleźć niczego innego, rzucały się na siebie nawzajem, wypełniając leśne ostępy potępieńczymi wyciami i piskami bólu. Tylko nielicznym udało się ujść rzezi, którą nieprzyjaciołom Grönedönu zgotowała Creatrach. Owi „szczęśliwcy” z płaczem rzucali się do stóp wyłapujących ich poddanych cesarstwa i ze szczerego serca dziękowali im za łaskę szybkiej śmierci, którą otrzymali z ich rąk. Oszczędzono tylko jednego – załamanego, błagającego o pozbawienie go życia generała, któremu jakimś cudem udało się przetrwać jatkę, jaką sam zgotował swoim ludziom. Wsadzono go na konia i odesłano do domu, gdzie opowiedział swoją przerażającą historię na dworze monarchy. Od tamtej pory, nikt nie odważył się wkroczyć do puszczy, mając wrogie zamiary wobec cesarstwa.
Mieszkańcy Grönedönu mieli wytłumaczenie dla owych mrożących krew w żyłach wydarzeń – według przekazywanych z ojca na syna opowieści, Creatrach powstał w miejscu, w którym bóg wojny, Cadros, stoczył ostateczny bój ze swym żądnym krwi bratem Azarusem. Działo się to przed wieloma tysiącami lat, podczas olbrzymiego konfliktu, który rozpalił cały Cynedor ogniem mniejszych i większych potyczek. Doszło wówczas do punktu kulminacyjnego starcia i na ogromnej równinie otaczającej teraz Żelazną Grań, rozegrał się jeden z ostatnich aktów tragedii – dwie olbrzymie armie – jedna walcząca po stronie Dobra i druga opętana przez plugawą magię Azarusa, zderzyły się ze sobą niczym dwie fale rozbijające się o siebie pośrodku oceanu. Setki tysięcy zakutych w stal wojowników ogarniętych religijnym szałem rozpętało prawdziwe piekło na ziemi.
 Świat obmył się w potokach krwi, które na zawsze zmieniły krainy Cynedoru, nadając im nowego kształtu i kierunku. Bagrah – „żniwa” – takie właśnie miano zyskała sobie owa masakra, która nigdy wcześniej, ani później nie miała sobie równej. Skąpane czerwienią ciała pokrywały ziemię od horyzontu po horyzont, a pomiędzy nimi walczył kolejne szeregi wciąż łaknących walki żołnierzy. W samym oku tego huraganu, zagubieni niczym dwie krople wody w oceanie nienawiści, stanęli naprzeciwko siebie dwaj zwaśnieni boscy bracia.
Zakuty w swą żywą zbroję Cadros raz za razem uderzał swym mieczem w cofającego się pod nawałą wściekłych ciosów Azarusa dzierżącego potężny młot bojowy. W końcu, po wyjątkowo mocarnym zamachu wyprowadzonym przez Władcę Wojny, obie bronie uległy zniszczeniu. Głownia obuchu odpadła od trzonka, jednak klinga nie wytrzymała uderzenia i rozpadła się na tysiące drobnych fragmentów, które rozsypały się dookoła w srebrnym deszczu stalowych odłamków. Ich ostre igiełki wbiły się głęboko w ciała walczących w pobliżu wojowników Cadrosa i wzmocniły ich ciała – tak oto powstali pierwsi Grönedöńczycy, najwspanialsi żołnierze jakich kiedykolwiek nosił Cynedor. Zniszczeniu uległ także drewniany trzon – odłupane z niego drzazgi upadł na ziemię, gdzie – podlane krwią tysięcy zabitych – zapuściły korzenie. Następnego dnia, na miejscu pobojowiska rosła już olbrzymia puszcza, na zawsze związana z ludem, który obrał sobie jej sąsiedztwo za mieszkanie – jako dzieci tego samego boga, mieszkańcy późniejszego Grönedönu i potężne drzewa Creatrach żyły w harmonii i miłości, troszcząc się o siebie nawzajem, a zatem nikt i nic, noszący w sercu nienawiść do cesarstwa nie mógł bezpiecznie przejść przez dziką gęstwinę. Tym bardziej właśnie dziwny wdawał się obraz, który wyłonił się z porannych mgieł.
Delikatne promienie słoneczne, sięgające ku koronom liściastych gigantów niczym stęsknione ramiona matki tulące do siebie dawno niewidzianego syna, przebijały się powoli poprzez gęstwinę ciemnej zieleni, wciąż jednak nie rozjaśniały panujących pod nimi cieni w sposób, w jaki robiły to w późniejszych godzinach. Zamiast tego, zadowalały się tańczeniem pod kopułami drzew i zapuszczaniem pojedynczych macek w kierunku ziemi, zupełnie jakby chcąc delikatnym gestem spragnionego kochanka sprawdzić, czy śpiące w ściółce życie gotowe jest do pobudki. Powoli przesuwały swoim ciekawym spojrzeniem po pokrytym warstwą zeschłych liści runie, aż w końcu zatrzymały się, zdumione, jakby nie dowierzały temu, co właśnie przesuwało się w ich ciepłym blasku.
Po wydeptanej przez dzikie zwierzęta, niemalże niewidocznej dla niewprawnego oka ścieżce, toczył się z gracją i finezją trolla zakutego w płytową zbroję samotny jeździec. Był to mężczyzna, co poznać można było chociażby po przepitym nieco głosie, niskim jak dźwięk kruszącego się na rzece lodowca, którym wędrowiec wyśpiewywał jedną z krążących po każdej z grönedöńskich karczm piosenkę:
Dwanaście córek miał król Lohirath
A każda czysta jak pierwiosnka kwiat
Każda piękna była i śmiała
Że nawet elfom… się podobałaaaa!
Najstarszą córkę spotkałem w ogrodzie
Zawiesiła kwiatek na mym wielkim wzwodzie!
Jedenaście córek miał król Lohirath
A każda swym pięknem olśniewała świat
Kolejną księżniczkę zdybałem nad rzeką
Na jej krągłej rzyci jechałem daleko!
Już dziesięć córek miał król Lohirath!
Od gładkich ich liczek, bladł każdy chwat!
Następną znalazłem w cyprysowym gaju
Na swoim kutasie wzniosłem ją do raju
I dziewięć już córek miał król Lohirath!
Podobnych specjałów szukaj choć sto lat!
Dziewiątą młódkę porwałem do wora
Choć nie była rolą, tożem ją przeorał!
I osiem już córek miał król Lohirath!
Urody tak wielkiej, że brata bił brat!
Ósma dzieweczka była lekko tłusta
Lubiła zjeść dobrze, więc dałem jej w usta!
I siedem już córek miał król Lohirath!
Każda piękniejsza, gdy rozdziana z szat!
Siódma, najsłodsza, jak miód prosto z ula
Języka mego mistrzostwo poczuła!
I sześć już córek miał król Lohirath!
Od każdej trzaskał niejeden bat!
Szósta, choć płochsza,  to najgorętsza
Ach! Ciasno było wejść do jej wnętrza!
I pięć już córek miał król Lohirath
Każda z nich warta chłosty i krat!
Piątą i czwartą dościgłem na błoniach
Kazałem ujeżdżać mojego konia!
I trzy już córki miał król Lohirath!
A każda świeża, jak wiosenny sad!
Trzecią, co słodko patrzyło jej z oczu
Prawie na pół rozerwałem w kroczu
I dwie tylko córki miał król Lohirath
W których urodzie nie znalazłbyś wad!
Drugą księżniczkę, choć męża już miała
Zerżnąłem tak mocno, że zatrząsł się pałac
I jedną już córkę miał król Lohirath!
A na mnie swój topór ostrzył już kat!
Najmłodsza córka przyszła do mnie sama
Pokazała mi, co potrafi dama!
I nie miał już córek, ten król Lohirath!
Pomarły od chorób, co przeniósł je bat!
I ja też umieram, lecz nie łkam, nie płaczę!
W zaświatach je wszystkie po wtóre zobaczę!
Dwanaście córek, króla Lohirath!
Co więcej miały mężczyzn, niż każda ma lat!
Słowa co prawda były w grönedöńskim, jednak akcent śpiewającego jednoznacznie wskazywał na jego obce pochodzenie – był zbyt twardy i pozbawiony owego melodyjnego zaśpiewu charakterystycznego dla rodowitych mieszkańców cesarstwa. Czasami nieznajomy zacinał się przy wyjątkowo długim, lub trudnym do wypowiedzenia wyrazie, a innym razem mylił samogłoski, przez co treść piosenki traciła nieco znaczenia. Różnica ta uwidaczniała się zwłaszcza w słowach takich jak „nighean” – „córka” – gdzie w prawidłowej wymowie, sylaby ulegają zmiękczeniu tworząc dźwięk „njian”. Usta wędrującego przez Creatrach mężczyzny przeżuwały obce mu połączenia, zamieniając je w twarde, krtaniowe szczeknięcie „nygyn”. Mimo to, przy odpowiednio dużej dozie cierpliwości i dobrej woli, można było odróżnić od siebie poszczególne wersy.
Wędrowiec miał na sobie lekki płaszcz, który wydawał się nieodpowiedni zważywszy na poranny chłód, który porywał oddech jego wierzchowca w postaci kłębów mlecznej pary wydobywającej się z chrapów zwierzęcia. Okrycie zrobione było z cienkiego materiału koloru popiołu i nie zdradzało zupełnie niczego o pochodzeniu mężczyzny – podobne odzienia kupić można było w każdej tawernie na terenie każdego królestwa. Szeroki kaptur szczelnie okrywał twarz nieznajomego, odkrywając jedynie długą, sięgającą piersi brodę koloru tańczących płomieni. Wplecione w nią srebrne, złote i miedziane krążki połyskiwały w promieniach wstającego słońca od skraplającej się na nich rosy. Krzaczaste wąsy całkowicie zakrywały usta wędrowca, przez co wydawał się on śpiewać bez poruszania wargami – kolejne leśne straszydło zmierzające do swego leża, aby skryć się w nim przed nadchodzącym dniem.
Postać ta była jednak zdecydowanie ludzka – średniego wzrostu, o szerokiej, baryłkowatej budowie, przypominała ćwiczebnego manekina używanego przez Biczowników – brakowało tylko doczepionych szpiczastych uszu i harfy. Oprócz szarego płaszcza, mężczyzna miał na sobie miękkie spodnie ze skóry łosia oraz wysokie buty z cholewami, zza których wystawały groźnie rękojeści długich sztyletów. Dodatkowo, z boku prostego, żołnierskiego siodła, zwisał spokojnie trzonek ciężkiego, dwuręcznego topora o wydłużonym ostrzu. Zarówno stylisko jak i samą głownię pokrywała siateczka dziwacznego pisma, które z wyglądu przypominało mieszaninę mniej lub bardziej pochyłych kresek.
Również koń nieznajomego wydawał się nie pasować do wierzchowców, do których przywykły ziemie Grönedönu. Niewielka, szeroka w kłębie, długowłosa klacz była stworzona do podróżowania przez zdradliwe górskie przełęcze i wspinania się na strome wzgórza, jednak tu, wśród olbrzymich dębów Creatrach prezentowała się wyjątkowo mizernie.
Z uwagi na pokaźny wzrost większości mieszkańców cesarstwa, hodowane przez nich wierzchowce były prawdziwymi potworami – wysokie, silne i doskonale przystosowane do radzenia sobie na polu bitwy. Część z nich, specjalnie dobrana na życzenie samego cesarza, zdolna była nawet do poniesienia na swym grzbiecie w pełni uzbrojonego Biczownika, co było nie lada osiągnięciem. Co prawda obciążone w ten sposób zwierzę nie mogło poruszać się zbyt szybko, jednak sam fakt, że było to możliwe, sprawiał, że rumaki te zasługiwały sobie na uznanie. Każdy kto kiedykolwiek miał nieszczęście stanąć oko w oko z kawalerią Legionu mógł na własnej skórze przekonać się o strachu jaki ona wzbudza samą swą obecnością na polu bitwy.
Wędrowiec nie dosiadał jednak grönedöńskiego wierzchowca. Po jego koniu, można było dość jednoznacznie stwierdzić, że pochodził z dalekiej, mroźnej północy. Rozciągało się tam tylko jedno państwo – o ile w ogóle w przypadku ludów z tej wiecznie spowitej śniegiem krainy można mówić o czymś takim jak „państwo” – Frostengeir. W zasadzie była to raczej luźna konfederacja kilku plemion, które ujrzały korzyści płynące ze współpracy i ujednolicenia systemu zwierzchności. Równowaga ta wciąż jeszcze była jednak krucha i nie raz i nie dwa dochodziło w tym stosunkowo młodym królestwie do wewnętrznych sporów o to, kto komu podlega i kto kogo może rabować. Lecz były to spory ealdormanów – najbardziej wpływowych i najbogatszych mieszkańców zimowego kraju. Zwykli wieśniacy, będąc jednocześnie gotowymi na wszystko wojownikami, zgodnie ze zwyczajami przodków zapuszczali się samowolnie na wyprawy łupieżcze do ościennych królestw czy też nawet sąsiednich, znienawidzonych wsi. W wyniku owych rajdów, spora część dzieci urodzonych na północnych wybrzeżach Środkowego Kontynentu miała rude włosy i cechowała się dość solidną budową.
Wzbudzało to częste spory pomiędzy dyplomatami, część z nich kończyła się nawet powybijanymi zębami, połamanymi kończynami lub poodcinanymi uszami, zwłaszcza, jeśli w owych „negocjacjach” brali udział posłowie z Grönedönu i Arvenii – dwóch królestw, pomiędzy którymi wrzała nieustanna rywalizacja i wzajemna nienawiść. Zwykle jednak na tym się kończyło – delegacje monarchów groziły sobie pięściami i rozbijały sobie nawzajem łby, aby w końcu obciążyć Frostengeir symboliczną kontrybucją za wyrządzone szkody. Ten rodzaj polityki mógł wydawać się dziwny, jednak był głęboko uzasadniony i opierał się na żelaznej logice.
Żadnemu z władców, nawet porywczemu Hrodgarowi Grönedöńskiemu nie uśmiechała się zbrojna wprawa w głąb lodowych pustkowi, na których nie ma nic poza śniegiem, lodem i marznącym deszczem. Obie strony były świadome tego faktu, co prowadziło do dość napiętej sytuacji przygranicznej – Nordowie drażnili uwiązanego na łańcuchu brytana, sprawdzając jak daleko mogą się posunąć, zbyt jednak obawiali się porywczości młodego cesarza, aby zapuścić się dalej niż dwie mile na jego włości. Biczownicy natomiast coraz dalej zapędzali się w swojej pogoni za uciekającymi łupieżcami, siekąc i wyżynając ich niekiedy do samych granic ich własnego królestwa. Z każdym kolejnym rokiem ogniwa łańcucha napinały się coraz bardziej i bardziej, grożąc zerwaniem, nikt jednak nie zamierzał ustąpić pola.
Wędrowiec nie mógł jednak należeć do rozbójniczej bandy – nie miał na sobie zbroi, ani charakterystycznego, trójrogiego hełmu wojennego, używanego Frostengeiryjczycy podczas działań wojennych, które ten wojowniczy naród traktował niemalże rytualnie. Był zupełnie sam, w dodatku zbyt głęboko na terytorium cesarstwa – niemalże w samej paszczy brytana, który – zwęszywszy z jego strony jakiekolwiek niebezpieczeństwo – natychmiast pożarłby go i rozwłóczył jego wnętrzności po całej równinie. Również postawa mężczyzny przeczyła jakoby mógł on mieć wrogie zamiary – śpiewał grönedöńską piosenkę, musiał więc po drodze zatrzymywać się w oberżach, co nie należy do zwyczajów łupieżców. Nie starał się zachowywać ciszy – zdzierał sobie gardło, obolałe podwójnie od głośnego wycia jak i od obcych dla niego dźwięków cudzoziemskiego języka…
Całości pokojowego obrazu nieznajomego dopełniał pękaty bukłaczek z koźlej skóry, który co i rusz podnosił do ust, a z którego wydobywało się przyjemne bulgotanie niezbyt wyszukanego wina. Co jakiś czas, oprócz śpiewania, wydawał z siebie mniej przyjemne odgłosy – kilka raz musiał przerwać refren, żeby zrobić miejsce na soczyste beknięcie, które potoczyło się lawinowym echem po rzednącym już nieco lesie. Kiedy indziej, nie przerywając zawodzenia, podnosił jedną z nóg delikatnie do góry i dawał upust gazom zbierającym się w jego kiszkach i wytrząsanym stamtąd przez jazdę na końskim grzbiecie. Miał przy tym w zwyczaju uśmiechać się rubasznie i klepać klaczkę po grzbiecie.
– No, Streiff! – Po wyjątkowo głośnym pierdnięciu, samemu jakby będąc zdziwionym możliwościami własnego ciała, mężczyzna roześmiał się głośno. – To ci się udało, maleńka!
Poirytowane zwierzę parsknęło urażone i zarzuciło głową, przecząc podobnym zarzutom.
– Zapomnij! Wystarczy, że cały Frostengeir ma mnie za szaleńca, bo rozmawiam z koniem… – Dla podkreślenia swych słów podniósł do góry palec wskazujący i przymknął jedno oko. – Pomyśl tylko, co powiedzieliby, gdybym go jeszcze słuchał! Zajmij się lepiej dotarciem do tego tam… – Zafrasowanym gestem podrapał się po niewidocznym spod gęstej szczeciny podbródku. – Przypomnij mi, moja droga, gdzie jedziemy?
Odpowiedziała mu cisza, przerywana tylko od czasu do czasu przez dochodzące z wysokich gałęzi ptasie rozmowy – słońce zdążyło już ogrzać swymi złotymi promieniami maleńkich mieszkańców lasu i z każdą chwilą olbrzymia puszcza coraz bardziej ożywała odgłosami ich porannych melodii. Cała okolica zdawała się otwierać oczy pod wpływem owego delikatnego dotyku, zrzucając z siebie nocny chłód. Giętkie konary drzew kołysały się lekko, jakby chciał strząsnąć z liści kropelki rosy – na podróżującego w ich cieniu wędrowca spadł orzeźwiający deszczyk będący mieszaniną wody i różnego rodzaju robaków i larw, które również chciały poczuć na sobie pierwsze pocałunki słońca, a które teraz – strącone przez figlarny wiatr – opadały ku ziemi i uderzały z cichym stukotem o ściółkę. Mężczyzna zaklął szpetnie i zaczął grzebać w długich, skołtunionych kosmykach brody, wyłuskując z nich tłuste, wijące się gąsienice.
– Co za przeklęta kraina! – Słowa ledwo przebijały się ponad zgrzytanie trących o siebie zębów. – Nie dość, że mają do człowieka pretensje o zaciągnięcie do zagrody byle żony karczmarza…
Przerwało mu głośne parsknięcie wierzchowca – wyjątkowo obrzydliwa, niezdrowo pulsująca larwa spadła wprost na chrapy zwierzęcia, które przestraszone zarzuciło ostro łbem, wydając przy tym z siebie niezadowolony odgłos. Frostengeiryjczyk najwyraźniej doszukiwał się w owym geście czegoś innego, bowiem natychmiast przybrał obrażony wyraz twarzy i splunął siarczyście, aby dodać sobie nieco animuszu. Niestety, wyczerpane tygodniami ciężkiego picia, lepiące się od słodkiego trunku usta wędrowca odmówiły mu posłuszeństwa, przez co udało mu się tylko zapaskudzić sobie brodę. Zielonkawa flegma doskonale wkomponowała się pomiędzy ogromnego żuka o lśniącym czernią, chitynowym pancerzu i okruszki z ostatniego posiłku spożytego przez mężczyznę. Ten jednak zdawał się zupełnie nie zauważać stworzonej przez siebie doskonałej mieszaniny, zbyt zajęty strojeniem urażonych min, przez co rozumiał najwyraźniej marszczenie nosa i podkurczanie górnej wargi, spod której straszyły powybijane i poczerniałe pieńki zębów.
– Byle koń nie będzie robił mi wyrzutów! – Dla podkreślenia swojej wyższości nad zwierzęciem, szarpnął za cugle, po czym zarechotał pijacko. – Zresztą… – Dodał, jakby chcąc się usprawiedliwić – język tych piwożłopskich barbarzyńców jest tak dziwny, że trudno odróżnić „nie” od „teraz nie, ale poczekaj aż mój mąż i dzieci zasną”…
Giez wielkości połowy kciuka zaczął krążyć wokół głowy Streiff, przez co klacz po raz kolejny wydała z siebie zaniepokojone rżenie.
– A i cóż z tego? – Nieznajomy wzruszył ramionami i uśmiechnął się krzywo. – Pewnie, że się opierała! Do czasu kiedy pokazałem jej swój miecz! – Twarz mężczyzny rozciągnęła się w lubieżnym grymasie, który wcale nie dodawał całemu obliczu urody. Odczekał chwilę, rzucając wierzchowcowi ukradkowe spojrzenia, jednak nie doczekawszy się żadnej reakcji podjął na nowo. – Taaaaaaak… Nie było jeszcze kobiety, która na widok mojej klingi nie stałaby się chętna!
Znów cisza. Klaczka parła przed siebie w milczeniu, bez widocznego wysiłku stawiając kopyta na usłanej kobiercem zbutwiałych liści i połamanych gałązek ścieżynce. Nieco zawiedziony, Frostengeiryjczyk położył dłoń na rękojeści przyczepionej do siodła broni i delikatnym ruchem matki głaszczącej niemowlę, przesunął opuszkami palców po wysłużonym drewnie. Wydał przy tym z siebie kilka głośnych chrząknięć, a parę razy nawet szturchnął koński bok owiniętym stalowym drutem trzonkiem.
– Noszę topór! – Nie wytrzymawszy, pochylił się w stronę łba swojego wierzchowca i niemalże wrzasnął biednemu zwierzęciu do ucha. – Nie mam miecza! Myślałaś, że zmusiłem karczmarkę do rozłożenia nóg w chlewiku? Ha! – Zaśmiał się charczącym, brzmiącym jak szczekanie psa śmiechem. – Przez „klingę”, miałem na myśli swoją pytę!
Przez kilka chwil rozkoszował się swym ciętym dowcipem, wydając z siebie przeraźliwie głośny rechot, hojnie oliwiąc przy tym zmaltretowane tym wybuchem wesołości gardło za pomocą solidnych łyków pociąganych z kolejnego już bukłaka – poprzedni, wysuszony do ostatniej kropli niczym piaski Martwych Pustkowi na wschodzie, zdążył już zniknąć za jednym z wielu zakrętów leśnej ścieżki. W końcu, znudzony – i najwyraźniej śmiertelnie obrażony – wędrowiec zamilkł. Na jego nabiegłej krwią twarzy, w sposób charakterystyczny dla każdego, kto nadużywa trunków, wesołość szybko ustąpiła miejsca złości.
– Na ząb smoka! – Rzucił klaczy zniesmaczone spojrzenie. – Ta wysypka na moich jajach jest weselsza od ciebie! – Jakby nagle przypominając sobie o swędzeniu, mężczyzna złapał się za krocze i zaczął gwałtownie drapać, sapiąc i złorzecząc karczmarce. – Niepotrzebnie dałem się jej namówić na kąpiel przed chędożeniem! Nie myłem się od lat i byłem przy tym okazem zdrowia! Ci magowie i ich przeklęte mydło! Dobre dla elfów, które lubią taplać się w błocku zamiast poużywać kobiecych wdzięków!
Hej, miło przy kielichu wesoło spędzać czas
Gdy wino szumi w głowach, cóż może trapić nas?
Lecz zważaj bracie co, gdzie i przy kim będziesz pić!
Szpiczastych uszu strzeż się, strzeż! Jeśli cenisz swą rzyć!
Nie ważne – szlachcic, złodziej, zbój – zostawią ci swe znamię
Przy każdym kroku zrobisz dźwięk, jak wiatr wiejący w jamie!

Skończywszy piosenkę, mężczyzna ponownie zabrał się za systematyczne opróżnianie bukłaka. Gdy był już w połowie, przypomniał sobie nagle o obecności klaczy, która – wciąż milcząca – człapała smętnie w kierunku coraz bliżej rysującej się przecinki. Drzewa rosły teraz coraz rzadziej, a ich rozmiar nie były już tak imponujące – w przeważającej części były to młode, nie grubsze niż ramię dorosłego mężczyzny brzozy. Ich upstrzone setkami tysięcy czarnych plamek pnie spoglądały obojętnie na mijającego je człowieka i jego wierzchowca. W ich postawie nie było już ani śladu owej niemej groźby, którą roztaczały wokół siebie nocą – stały spokojnie, kołysząc się pod łagodnymi podmuchami wiatru niosącego ze sobą zapach dymu z pobliskiej wioski. Z oddali można już było usłyszeć porykiwanie bydła prowadzonego po porannym udoju na pastwiska, rozdzierające piania kogutów i skrzyp studziennego żurawia, przy którym ludzie rozmawiali i śmiali się głośno. Jeździec zignorował jednak te odgłosy codziennego życia, całą swą uwagę skupiając na swym wierzchowcu.
– Gdy tylko dotrzemy do tego… Tam gdzie jedziemy, sprzedam cię rzeźnikowi za flaszkę palanki! Na sztywny kolec z zadka Fafnera! Czy proszę o tak wiele? – W kącikach oczu wędrowca pojawiły się najprawdziwsze łzy pijackiego rozżalenia. – Zawsze kochałaś mojego brata bardziej niż mnie! A to prześśiesz jha jhezdem najhstarszszy! – Alkohol zaczął w końcu otulać strudzonego wędrowca swą aksamitną mgiełką błogiego odurzenia. Chwiał się w siodle i z trudem udawało mu się skupić wzrok na dwóch końskich łbach, które przed sobą widział. – Cho ś siepie sa mathka…
Teraz już prawdziwe potoki słonych kropli spływały po zarośniętych policzkach mężczyzny i ginęły w skołtunionej brodzie, mocząc wciąż uwięzionego w niej żuka oraz okruszki chleba, którymi owad próbował się pożywić.
– Pszszszephaszam! Njhe spszetam cjee… – Pochyliwszy się w siodle, Frostengeiryjczyk złożył za włochatym karku zwierzęcia wilgotny pocałunek. Po chwili ciężkiego namysłu, który odbił się na jego twarzy w grymasie przypominającym wyjątkowo bolesną biegunkę, postanowił potraktować w ten sposób również drugą grzywę. – Nhigdy…
Próbując przytknąć zaślinione usta do nieistniejącej szyi wierzchowca, wędrowiec skłonił się do przodu odrobinę za mocno. Zamroczony trunkiem, niezdolny do zachowania równowagi, mężczyzna runął twarzą do przodu, wprost w czekające na niego objęcia wysokiej trawy. Ostatnią przytomną myślą, jaka przeleciała mu przez głowę była ulga na widok krowiego placka, który w swej łaskawości raczył nie znaleźć się pod jego upadającym ciałem. Chwilę później, z obliczem ozdobionym błogim uśmiechem człowieka nienękanego żadnymi troskami, pogrążył się w głębokim, pijackim śnie.
                                                                         ***                     
– Wychodź, Pisklaku! – Tubalny głos Brekki wstrząsnął kolorowymi szybkami w cesarskiej komnacie. Dochodził z korytarza, a samego właściciela nie było jeszcze widać – Wiem, że od wczorajszego łomotu boli cię zadek, ale najlepszą na to radą jest szybki marsz! – Olbrzym w końcu pojawił się w drzwiach i wetknąwszy swą łysą czaszkę przez otwór, wyszczerzył się w kierunku młodzieńca, ukazując pozostałości po bitwie, którą jego uzębienie stoczyło z życiem. – Wieśniaczki same się nie wyr… Sigewardzie, jak dobrze cię widzieć! – Ujrzawszy rzucającego mu wściekłe spojrzenia staruszka, mężczyzna zająknął się lekko, szybko jednak odzyskał zwyczajny sobie rezon. – Mówiłem właśnie Jego Cesarskiej Mości, że biedne kobiety narażone na ataki potwora, same się nie wyratują z opresji!
– Od kiedy znasz słowa takie jak „opresja”? Ktoś zostawił książkę w zagrodzie dla owiec? A może zamknęli twój ulubiony burdel, a na jego miejscu otworzyli miejską bibliotekę?
Siedzący na ustawionym na środku komnaty stołku Hrodgar spróbował obrzucić przyjaciela kpiącym spojrzeniem, było to jednak niemożliwe – jego podbródek znajdował się w żelaznym uchwycie palców Luga, który krytycznym okiem oceniał ostrość trzymanej w drugiej dłoni brzytwy. Plamki słonecznego światła pełzały po chłodnej krawędzi żelaza nadając narzędziu przerażającego wyglądu – jak na ironię, padające na ostrze promienie zabarwione były na głęboki odcień czerwieni, co nie dodawało mu wiarygodności. Dodatkowo, w ręku olbrzymiego Biczownika przypominało raczej zabawkę – grube jak pęta kiełbasy, palce mężczyzny wydawały się zbyt niezdarne do precyzyjnego operowania tak delikatnym instrumentem. Nie pomagał również wygląd samego golibrody – twarz Lugo, z jego rozszczepioną brodą, przymrużonymi w zamyśleniu oczami oraz wiecznie goszczącym na ustach pół-obłąkańczym uśmieszku nie wzbudzała zaufania. Niemniej jednak, młody cesarz wydawał się zupełnie spokojny, całkowicie lekceważąc stojącego nad nim szaleńca ze świeżo naostrzoną brzytwą. Brekka rzucił całej scenie krótkie, pogardliwe spojrzenie.
– Jeśli chcesz go do czegoś zmusić – wskazał palcem na zamkniętą w uścisku głowę Hrodgara i skierował swój wzrok na drugiego z mężczyzn – powinieneś najpierw zdjąć przepaskę! Nie nauczyli cię tego w Dêneroth?
Zaciskające się na rączce brzytwy palce wojownika zbielały ze złości, a z jego gardła zaczął wydobywać się głęboki warkot. Czubek ostrza drgnął nieznacznie i celował teraz w łysego olbrzyma. Wykorzystując okazję do pognębienia towarzysza, cesarz wykręcił nieco głowę, tak, by móc spojrzeć mu w oczy; zawiódł się jednak, ponieważ Lugo ciskał Brekce spod przymrużonych powiek nienawistne gromy. Młodzieniec nie przejął się tym jednak i, całkowicie ignorując fakt, że za chwilę będzie musiał oddać głowę z trzęsące się ze złości dłonie mężczyzny, dolał oliwy do ognia.
– Nie naśmiewaj się z niego, staruszku! – Wzniesiona do ciosu od momentu, w którym młodzieniec otworzył usta, pięść Biczownika zamarła w bezruchu, a na twarz jej właściciela wypełzł niemądry wyraz zdumienia. Cesarz jednak nie skończył. – To dla niego nowość… W  Dêneroth znajdował się zawsze w mojej sytuacji!
– W twojej sytuacji? – Uśmiechnięty szeroko Brekka udał zdumienie i pochylił się, aby obejrzeć stołek, na którym siedział Hrodgar. – Musiałbyś przy tym podskakiwać gołą rzycią na elfim jednorożcu!
– Dosyć! – Głos Sigewarda, jak zwykle spokojny i złowieszczo cichy, przypominający syk jadowitego węża, gotowego w każdej chwili zaatakować, jak zwykle uciął wiszącą w powietrzu słowną potyczkę pomiędzy trójką wojowników. – Lugo! Zabieraj się do roboty! Jego Cesarska Mość powinien wkrótce wyruszać! Czeka go daleka droga!
Mamrocząc pod nosem obelgi oraz rysując przed oczami wyobraźni Hrodgara obrazy poodcinanych uszu oraz innych, zupełnie niezwiązanych z głową części ciała cesarza, co do których rozmiarów Biczownik miał wiele wątpliwości, kwestionując szlachetne pochodzenie matki władcy Grönedönu oraz podkreślając dość jednoznacznie jego relacje z Brekką, wojownik posłusznie przystąpił do swojego zadania. Ostrożnie, najwyższym wysiłkiem woli powstrzymując drżące ze złości dłonie przed zbyt gwałtownymi szarpnięciami, mężczyzna przyłożył brzytwę do skroni młodzieńca i zaczął delikatnie podgalać zarośniętą już przez drobny meszek runę. Połyskujące czerwienią ostrze zazgrzytało nieprzyjemnie o skórę, jednak – sądząc po niezmiennym wyrazie twarzy Hrodgara – Lugo znał się na swojej robocie i pewnie prowadził krawędź żelaza, nie kalecząc przy tym przyjaciela.
– Dobrze ci idzie! – Łysy olbrzym podniósł dorodne jabłko z zostawionej na porysowanym stoliku miski z owocami i wgryzł się w nie łapczywie. Strużki lepkiego soku spłynęły mu po brodzie, ale wojownik zdawał się tym nie przejmować. – Powynenes zajmowah się tym zawowowo! – Wypełniający jego usta miąższ utrudniał mu mówienie. – Masz ręce stworzone do trzymania delikatnych rzeczy… Brzytwy, igły… harfy…
– Wolę miecze! Lepiej leżą mi w dłoniach… – Zły na siebie, że przerwał swoje wyniosłe milczenie, cesarski golibroda brutalnym gestem odgiął głowę młodzieńca, chcąc mieć lepszy dostęp do miejsca, nad którym pracował. – Z ciebie, Brekka, byłby za to idealny pasterz! Owce beczą na twój widok i lgną do ciebie jak muchy do miodu! Żadna by ci nie uciekła… A w razie czego, sam dorobiłbyś sobie nowych!
Zbyt skupiony na swoim zadaniu, by poświęcić więcej uwagi swoim słowom, Lugo nie zauważył pętli, którą zacisnął właśnie na własnym gardle. O błędzie uświadomił go dopiero nagły wybuch śmiechu pozostałej dwójki Biczowników. Rozbawieni mężczyźni wyli i chwytali się pod boki, aby opanować spowodowane wesołością ataki kolki. Hrodgar bawił się tak świetnie, że nawet nie zauważył, gdy w napadzie szaleńczego rechotu szarpnął głową w bok, kalecząc się o brzytwę, którą jego przyjaciel wciąż przyciskał mu do skóry. W końcu, Brekce jako pierwszemu udało się opanować oddech na tyle, żeby być w stanie coś powiedzieć.
– Powiadasz więc, że miecze dobrze leżą ci w dłoni, hm? – Wierzchem dłoni otarł z brody kawałki przeżutego jabłka, które wypluł w przypływie rozbawienia. – Widzę, że elfy nauczyły cię miłości do szermierki!
Dla pewności – nie mając ochoty na spotkanie z kosturem Sigewarda, olbrzym odskoczył troszkę w prawo, chcąc znaleźć się poza zasięgiem staruszka. Kiedy jednak rozglądnął się po oświetlonym wielobarwnym światłem wczesnego poranka pomieszczeniu, zorientował się, że cesarski doradca zniknął – najprawdopodobniej, zmęczony napominaniem całej trójki, świadom, że jego przygany są jedynie półśrodkami, które po krótkim czasie przestają działać oraz tego, że podobne przekomarzania mogą ciągnąć się całymi godzinami (jak to działo się niezmiennie od lat), mężczyzna opuścił wesołą kompanię i poszedł zajmować się ważniejszymi sprawami niż niańczenie niedojrzałego cesarza i jego gwardii przybocznej.
– Prawdziwy wojownik walczy z bronią w każdym ręku, nieprawdaż, Lugo? – W końcu i Hrodgar odzyskał zdolność mówienia.
– A co TY możesz o tym wiedzieć? – Brekka nagle spoważniał i rzucił młodzieńcowi pełne szyderstwa spojrzenie. – Prawdziwy wojownik ma brodę prawdziwego wojownika! To jedyny rodzaj owłosienia, którego potrzebuje mężczyzna!
– Trudno zaprzeczyć! – Lugo ujął w dłoń długi warkocz spływający z pleców cesarza i nieznacznym gestem zbliżył do niego brzytwę. – Może powinniśmy zrobić ci nową fryzurę?
– Lepiej nie! – Drugi z Biczowników parsknął urwanym śmiechem. – Ma zbyt gładkie policzki… Wszystkie kury cesarstwa zaczęłyby wskakiwać mu na głowę, myśląc, że to jajko!
– Mógłbym was kazać ostrzyc, wiecie o tym? – Policzki Hrodgara płonęły niczym ognie latarni morskiej. – To i tak niska kara za obrazę majestatu!
– Przypominasz mi kogoś, gdy się tak złościsz… – Brekka zmrużył oczy w grymasie złośliwego rozbawienia. – Parę miesięcy temu do Złotego Skunksa przyjęli kilka nowych dziewcząt… Pamiętasz, Lugo?
– Jak tak o tym wspominasz… Była taka jedna… – Wojownik wyszczerzył się upiornie. – Dziewica!
– Wypisz wymaluj! Można by ją posadzić na tronie  Grönedönu i nikt nie zauważyłby różnicy! Chociaż… – Biczownik przyłożył palec wskazujący do czoła, jakby starając się sobie coś przypomnieć. – Gdy bliżej się zastanowię… Miała kilka włosków na brodzie!
– Taaak, też już pamiętam… Wyrastały jej z brodawki… – Lugo klepnął cesarza w plecy z mocą, od której płuca zwykłego człowieka uderzyłyby o żebra. – Ale to i tak więcej niż miłościwie nam panujący!
– Ach, zarośnięta dziwka! Nie spodziewałem się po tobie niczego innego, przyjacielu! – Hrodgar uśmiechnął się półgębkiem i zwrócił twarz w kierunku ściskającego brzytwę Biczownika. – Pociąg do bród wyssałeś z mlekiem matki… Łatwiej było ci później przerzucić się na inne płyny o podobnym kolorze.
– Nie zmieniaj tematu, Gasghan! – W nagłym przypływie solidarności, Brekka postanowił przyjść w sukurs obrażanemu kompanowi. – Nie masz brody! – Zmarszczył przekornie brwi i podrapał się po zarośniętym policzku. – Powinieneś być wdzięczny, że my, prawdziwi wojownicy, pozwalamy ci przebywać w naszym towarzystwie!
– Mądrość wypływa z twych ust niczym krynica krystalicznie czystej wody szemrząca srebrzyście po górskich kamieniach! – W teatralnym geście, Lugo wzniósł oczy ku sufitowi i zaczął wykonywać dzierżącą brzytwę dłonią skomplikowane ruchy. – Twa…
Celnie ciśnięty ogryzek jabłka uderzył mężczyznę w środek czoła. Resztki miąższu rozbryzgnęły na wszystkie strony, pokrywając twarz wojownika słodkim, lepiącym się niczym miód sokiem. Zdezorientowany nagłym uderzeniem, Biczownik zamrugał niezbyt bystro i zaczął rozglądać się po pokoju w poszukiwaniu napastnika. Tymczasem, Brekka spokojnie sięgnął po kolejny owoc. Zanim jednak wpił się w niego zębami, starannie wypolerował czerwoną powierzchnię skórki, poświęcając temu zadaniu więcej uwagi niż wydawałoby się to konieczne.
– Jeśli nie przestaniesz używać wymyślnych słów w mojej obecności – podrzucił szkarłatną kulę w dłoni, skupiając na niej uwagę towarzysza – następny pocisk będzie większy… Nie będę też celował w głowę!
Ręka Lugo instynktownie powędrowała w kierunku biodrowej opaski, widząc co, drugi mężczyzna uśmiechnął się potwierdzająco.
– A teraz… – Olbrzym wskazał dłonią w kierunku wciąż nieco naburmuszonego cesarza. – Skończ bawić się z naszym Pisklęciem i przygotuj go na opuszczenie gniazda! Chcę wyruszyć zanim słońce zacznie spuszczać się na nas z góry! Ono nie jest elfem, a ja nie jestem tobą, żebym uważał podobne okoliczności za sprzyjające!
Mknąca z niezwykłą szybkością brzytwa ominęła twarz Brekki dosłownie o cal. Wirujące ostrze uderzyło z impetem o mircetytową ścianę, zostawiając w gładkim kamieniu niewielki odprysk. Żelazo natomiast, stworzone do celów delikatniejszych niż łupanie głazów, wyszczerbiło się paskudnie i wygięło. Niewzruszony niebezpiecznym narzędziem, które przeleciało tuż obok niego, olbrzym wydął pogardliwie wargi i, wsparłszy się pod boki, rzucił Lugo kpiące spojrzenie.
– Gdybym miał szpiczaste uszy, moja twarz była moim zadkiem, a ty nie rzucałbyś brzytwą tylko dźgał mieczem, nie miał byś najmniejszych problemów z celnością! – Błyskawicznym gestem przełożył jabłko do lewej dłoni i cisnął nim w stronę towarzysza. – Tak się to robi!
Pocisk leciał jednak zbyt wolno lub też nadludzka zręczność Luga zadziałała ze zwykłą Biczownikom precyzją i wojownik zdążył w porę zasłonić twarz przed niechybnym uderzeniem. Sądząc, że udało mu się uniknąć zemsty towarzysza, mężczyzna zaśmiał się szyderczo.
– I kto tu mówi o celności? – Zrobił obraźliwy gest w kierunku przyjaciela. – Z twojej poprzedniej przemowy wyniosłem, że będziesz rzucać w zupełnie inne miejsce!
– Jeśli przeżyjesz tyle bitew co ja, zrozumiesz, że w pojedynku nie chodzi o finezję czy skomplikowaną taktykę… – Brekka skinął Hrodgarowi głową, dając mu znak. – Liczy się efekt…
Zanim zdążył dokończyć, szybsza niż myśl, pięść cesarza wystrzeliła do przodu i trafiła dokładnie tam, gdzie powinna. Chcąc uchronić twarz przed nadlatującym jabłkiem, Lugo odsłonił swoje najwrażliwsze miejsce, wystawiając je na ataki, co bezwzględnie wykorzystał władca Grönedönu. Stojący nad młodzieńcem Biczownik wydał z siebie wysoki krzyk bólu i upadł na kolana, powoli osuwając się coraz niżej i niżej, aż w końcu zatrzymał się w dziwacznej pozycji z wygiętymi plecami i czołem przyciśniętym do chłodnej, kamiennej posadzki. Wyglądało to bardziej niż dwuznacznie, jednak żaden z pozostałej dwójki mężczyzn nie miał już serca, aby wbijać kolejne drzazgi już i tak wystarczająco cierpiącemu przyjacielowi. Nagle, tuż obok rozciągniętego na podłodze wojownika upadła najpierw jedna, a potem druga i trzecia kropla szkarłatu. Zanoszący sie śmiechem Hrodgar uspokoił się nieco i podniósł dłoń do skroni, w okolice miejsca, od którego zaczynały właśnie promieniować delikatne ukłucia bólu. Gdy cofnął palce do oczu, zobaczył, że ich opuszki lepią się od krwi. Zaklął cicho pod nosem.
– Nie będzie z ciebie golibrody, przyjacielu! Nie radzisz sobie nawet z najprostszymi zadaniami!
Odpowiedział mu stłumiony jęk i ciche, ledwo słyszalne słowa.

– Dziękuję za propozycję, ale nie skorzystam! Obawiam się, że musimy już ruszać!

Taaaaaak... chwilę nic się nie pojawiało, ale to dlatego, że nie chciało mi się zbytnio publikować... Brak mi bet, więc przecinki wróciły do stanu poprzedniego  - bieda z nędzą - ale może jakoś się to da przeżyć. Grunt, że coś się ruszyło w końcu. Pojawia się nowa postać, którą osobiście bardzo lubię, proszę więc nie hejtować. No... To Wesołych Świąt i HO HO HO, czytać! :D