Wiadomości

Reklamy umieszczane poza zakładką "Spam" zostaną NATYCHMIAST usunięte!

niedziela, 24 maja 2015

Rozdział II, cz. 2

Pośród niezliczonej ilości stworzeń zamieszkujących krainy Cynedoru, zarówno te, należące do ludzi jak i rozciągające się poza granicami panowania człowieka, wiele było istot potężnych i budzących bogobojny wręcz szacunek. Od piaskowych wzgórz Lohirath, przez zieloną dżunglę Wegléast – ostatnią ostoję elfów na Środkowym Kontynencie – aż po mroźne ziemie północy z ich morskimi potworami, wszędzie, na każdym kroku natknąć się można było na wspaniałe i niebezpieczne okazy, zdolne rozedrzeć samotnego wędrowca na strzępy. Ledavia miała swoje włochate dziki o czerwonych oczach i kłach przypominających zakrzywione szable oraz potężnych szczękach, mogących jednym kłapnięciem oderwać zakute w stalowy pancerz ramię. W pustynnym królestwie Hallema ud Rommla, żaden wieśniak nie opuszczał swej chaty po zmroku w obawie przed długimi na pięć metrów jaszczurami, które niczym czworonożne tarany przebijały się przez drewniane ściany i zagrody, pożerając bydło, śpiące w kołyskach dzieci, czy nawet uzbrojonych w płonące głownie dorosłych, którzy próbowali bronić swe potomstwo.
Nawet elfy, ze swym umiłowaniem do pokoju i wypełnionymi poezją umysłami, musiały od czasu do czasu sięgać po oręż, aby przepędzić łuskowate lwy wodne, zwane w ich śpiewnym języku dingone… Żaden jednak z owych drapieżników nie mógł się równać ze straszliwym niedźwiedziem grönedöńskim, władcą gór, równin, lasów i stepów, w języku cesarstwa zwanym cennan. Jego wzrost, gdy stał na tylnych nogach, sięgał nawet do czternastu stóp, a potężna muskulatura owiana była legendarną sławą. Po wioskach, w szczególności tych położonych u stóp Smoczego Grzbietu, krążyły historie o grubych jak dorosły mężczyzna dębach powalonych jednym uderzeniem uzbrojonej w długie pazury łapy, o wołach unoszonych w powietrze… Starzy górale, którzy przez większość swego życia przemierzali skaliste ścieżki wschodniego masywu, ściszonymi głosami opisywali cuchnące stęchlizną jaskinie wypełnione szkieletami pożartych ofiar, wśród których nierzadko znaleźć można było potrzaskane ludzkie czaszki lub nawet fragmenty zardzewiałych pancerzy.
Pasterze wypasający swe stada zawsze wystawiali wzmocnione straże – po jednym mężczyźnie na każdą stronę świata. Gdy tylko na horyzoncie pojawiała się ogromna, pokryta krótką, szarą sierścią sylwetka, wszyscy pierzchali w przeciwną stronę, zostawiając za sobą trzody. Często zdarzało się, że bestia – zwietrzywszy zapach człowieka – omijała przeraźliwie beczące owce i rzucała się w pogoń za uciekającymi. Dzięki długim, umięśnionym kończynom, niedźwiedź grönedöński był w stanie dopędzić galopującego konia i jedynie błyskawiczne zmiany kierunków ratowały niejednokrotnie życia nieostrożnych jeźdźców, którzy zbliżyli się do legowiska drapieżnika. Wszystko co żywe, zamierało ze strachu na dźwięk ryku wydobywającego się z szerokiej piersi owego mocarnego zwierza, który niczym demon śmierci przemierzał ziemie Środkowego Kontynentu. Był symbolem siły i potęgi, wzbudzał powszechny strach, ale również i szacunek, gdyż obok całego arsenału zabójczych szponów i kłów, miał w sobie coś majestatycznego – niepokonany władca wszelkich stworzeń, przed którym umykają zarówno cztero jak i dwunożne istoty…
Chociaż zdarzały się pojedyncze osobniki żyjące poza granicami Grönedönu, był to gatunek charakterystyczny dla cesarstwa. Nic więc dziwnego, że zamieszkujący je ludzie, których kultura tak bardzo oparta była na tradycji wojennej i umiłowaniu walki, obrali sobie szarego niedźwiedzia za godło i symbol panującego nad nimi władcy – herb imperium przedstawiał dwa zwierzęta stojące na tylnych łapach, z paszczami rozwartymi do ryku i zakrwawionymi pazurami wzniesionymi do ciosu. W całym potężnym państwie Hrodgara I, stworzeniom tym oddawano niemalże boską cześć – nie napadano na ich leża, nie zabijano, gdy nie zachodziła taka potrzeba… Zdarzało się nawet, że wieśniacy podrzucali zarżnięte owce pod górskie jaskinie, chcąc za pomocą owego daru zyskać sobie przychylność bestii. Polowania na nie urządzano tylko wówczas, gdy zaczynały zagrażać ludziom, wtedy też zapominano o dawnej czci i bezlitośnie tępiono drapieżnika.
Symboliki tych zwierząt można się było doszukać również w codziennym życiu – z ich pazurów i kłów wykonywano talizmany i naszyjniki, mające dawać wojownikom odwagę i siłę – wierzono, że jeśli owe trofea pochodziły od wciąż żywych niedźwiedzi miały większą moc od tych pozyskanych z zabitych osobników. Prowadziło to do wielu niebezpiecznych sytuacji – mężczyźni zakradali się do legowisk potworów w poszukiwaniu ukruszonych zębów i ułamanych szponów, często w ostatniej chwili uciekając przed powracającym drapieżcą. Również inne części cennan znajdowały swoje zastosowanie – jego futro, jeśli położyło się na nim niemowlę, miało przekazywać dziecku cząstkę ducha zwierzęcia, wciąż żyjącą pomiędzy szarymi włoskami. Wybrańców tych, przekazywano później do specjalnych obozów szkoleniowych, gdzie poddawani byli wyczerpującym treningom, które miały ich przygotować do dołączenia do elitarnego oddziału zwanego beorðor, w zaciekłości i zdolnościach bojowych ustępującemu tylko Biczownikom.
Ze sproszkowanych organów niedźwiedzia grönedöńskiego sporządzano mikstury i lekarstwa – plotka głosiła, że Cerdic użył dekoktu z serca zwierzęcia, aby stworzyć nadludzi – Legion. Sam młody cesarz rozkazał wykuć dla siebie wspaniałą zbroję płytową zwieńczoną hełmem w kształcie pyska owego drapieżnika, którą nosił podczas przeglądów wojsk i większych bitew. Słowem – przebywając w Grönedönie, nie sposób było nie trafić na coś niezwiązanego z szarymi potworami.
Nic więc dziwnego, że najważniejsze miejsce w całym cesarstwie – olbrzymia, przypominająca wnętrze górskiej jaskini sala tronowa – zostało ochrzczone mianem Gawry. Położone w samym sercu Grotu, odcięte od blasku słonecznego przez sąsiednie komnaty, pomieszczenie, jako jedne w całym zamku, naprawdę przypominało siedzibę potężnego władcy. Wysokie sklepienie, rzeźbione w surowe kształty ukształtowanego przez siły natury kamienia, skrywało się w wiecznych półmrokach, na granicy których pełzały pomarańczowe blaski niezliczonych pochodni. Chropowate, nieregularne kształty ścian, poznaczone guzowatymi wybrzuszeniami imitującymi górską grotę, pięły się czarnymi łukami ku wysokiemu sufitowi, tworząc półkolistą, mircetytową kopułę. Refleksy ognia tańczyły na grubo obciosanych krawędziach i załamywały się na drobnych kryształkach tworzących ciemne bloki, budząc śpiące w nich tysiące ukrytych iskierek, które zdawały się nieustannie przeskakiwać z miejsca na miejsce, tworząc olśniewającą grę świateł.
Wzdłuż krawędzi komnaty prezentowały się dumnie przepyszne zbroje, rozłożone na drewnianych stojakach. Ogniska żaru płonęły czerwienią na gładko wypolerowanych napierśnikach niczym zapomniane plamy przelanej krwi. Wśród wspaniałych pancerzy znaleźć można było zarówno ciężkie jak i lżejsze, proste i ornamentowane, wykonane z żelaza jak i mieniące się od złota i klejnotów. Wszystkie miały jednak wspólną cechę – pod ciężarem większości z nich załamałby się grzbiet niejednego męża. Były zdecydowanie za duże, aby mógł je nosić zwykły człowiek.
Inkrustowane cennym kruszcem i kamieniami szlachetnymi, zbroje rzucały tęczowe cienie na gładką, mircetytową posadzkę i  na zdobiące je grönedöńskie runy. Inskrypcje pokrywały niemalże połowę podłogi, twórca jednak nie rozmieścił ich regularnie, zupełnie jakby chciał tym samym wkomponować je w asymetryczną architekturę Gawry. Tu i tam, dostrzec można było większe lub mniejsze skupiska szkarłatnych symboli tworzących wyrazy lub całe zdania. Najczęściej powtarzał się jeden znak – zachodzące na siebie w skomplikowanym wzorze trójkąty i elipsy, odbijające się jadowitą zielenią na tle ciemnego kamienia. Wokół podstawy kopuły tworzącej sklepienie biegła ciągła linia złotych napisów, okrążająca mniej więcej połowę komnaty – były to imiona wszystkich władców Grönedönu, zapisywane od samego początku istnienia Grotu. Wprawne oko mogło dostrzec nieregularną bliznę w owym wężowatym splocie run – czarną plamę pomiędzy dwoma ostatnimi ciągami symboli. Owo miejsce nosiło ślady zadrapań i uderzeń dłuta, od których w nieskazitelnej posadzce pojawiły się płytkie odpryski, teraz nieco już przytarte przez czas i osiadający kurz.
     Zaledwie kilkanaście stóp od tego miejsca, oparciem do północnej ściany pomieszczenia, stał samotny tron wymurowany ze zwykłych, polnych kamieni połączonych zaprawą murarską. Nie było żadnego podwyższenia, schodków bądź balustrady oddzielającej władcę od suplikantów – zaraz po zdobyciu stolicy, młody cesarz nakazał zniszczyć wzniesiony przez swego ojca „monument władzy”, jak nazywał jego bogato zdobiony fotel z białego jak kość drewna sprowadzonego z Panyanjii – nie chciał, aby poddani widzieli go jako kogoś lepszego od siebie.
Wzdłuż owego kamiennego tronu, na który narzucono jedynie skórę szarego niedźwiedzia, stał dwuszereg dworaków obleczonych w białe szaty z wyszytymi na piersiach godłami cesarstwa. Ściskali w dłoniach długie na sześć stóp, cienkie tuby odlane z czerwonego żelaza. Owe dziwaczne instrumenty z jednej strony kończyły się wygiętym wężowato ustnikiem, z drugiej zaś – sterczącej wysoko do góry – szeroko otwartym pyskiem niedźwiedzia z wywieszonym na wierzch skórzanym jęzorem. Po obu zaś bokach murowanego fotelu prężyli się dumnie Brekka i Lugo, oboje wciąż w samych przepaskach, od czasu do czasu wymieniający między sobą jakieś uszczypliwe uwagi, z których rechotali głośno. Poza tym, Gawra była pusta – aby uniknąć zamieszania, suplikanci wchodzili pojedynczo z sąsiedniej komnaty.
Nagle otworzyły się przemyślnie ukryte w ścianie drzwi i do pomieszczenia wszedł Hrodgar w towarzystwie szepczącego mu coś na ucho Sigewarda i drepczącego za nimi posłusznie Ceverica, którego staruszek ciągnął za rękaw – najwyraźniej mag nie miał największej ochoty na uczestnictwo w audiencjach. Widząc swego władcę, dworacy nabrali w płuca ogromne hausty powietrza i wdmuchali je w wąskie ustniki. Salę tronową wypełnił dźwięk przypominający wrzeszczącego żurawia zaatakowanego przez bzyczący wściekle rój szerszeni. Odgłos doskonale roznosił się po niemalże pustej Gawrze, kalecząc uszy i wibrując za powiekami niczym nieznośny ból głowy. Poruszane siłą wypychanego powietrza, skórzane jęzory przymocowane do górnej części tuby załopotały wściekle. Owe przeraźliwie hałasujące instrumenty – hyrnan – służyły dawnym Grönedöńczykom do zastraszania wrogów na polu bitwy, jednak z czasem zamieniły się w alternatywę dla używanych na całym świecie trąbek – dumni mieszkańcy cesarstwa niechętnie przyjmowali wpływy obcych kultur.
Eðel! – Przekleństwo Hrodgara ledwo zdołało się przebić ponad piekielny hałas czyniony przez heroldów. Młody cesarz zaczął machać niecierpliwie dłonią, dając im znać, że mają skończyć. – Wolę już słuchać pijackich śpiewów Brekki niż tego… Cokolwiek to jest!
Instrumenty posłusznie zamilkły.
– Po mojemu, brzmi to jak pierdy Azarusa… – Twarz Lugo pozostała niewzruszona niczym wykuta w kamieniu. – Albo Lohiryjskie kobiety.
– Albo twoja dupa po powrocie od elfów! – Drugi z Biczowników nie mógł przepuścić okazji do dogryzienia przyjacielowi. Olbrzym podniósł ręce na wysokość twarzy i zetknąwszy ze sobą kciuki i palce wskazujące obu dłoni, pokazał sporych rozmiarów okrąg. – Wiesz jaki hałas wydaje wiatr, kiedy dmie w puste wiadro?
– Ten sam, który słychać, gdy wpada ci pomiędzy uszy! – Sigeward stuknął głośno laską w mircetytową podłogę. – Na miłość Sefemisa! Czy wy zawsze musicie zachowywać się jak gołowąsy?
– My nie. Jego Cesarska Mość natomiast… – Nienawistne spojrzenie, które Hrodgar posłał Brekce wcale nie zbiło mężczyzny z tropu. Wręcz przeciwnie – zupełnie jakby dodało mu jeszcze więcej bezczelności. – Cóż… Z nim sprawy nie zawsze idą… gładko.
Twarz młodzieńca zarumieniła się lekko, co w połączeniu ze spuchniętym nosem wcale nie dodało mu w tej chwili uroku. Potrząsnął wściekle głową, wprawiając swój długi warkocz w wahadłowy ruch – przypominał lwa szykującego się do skoku na ofiarę, rozgarniającego ogonem wysokie źdźbła trawy. Tak właśnie musieli wyglądać budzący grozę wojownicy Domhan – drapieżni, rozdrażnieni i żądni krwi. Zanim jednak zdążył coś zrobić, przed oczyma przeleciał mu kostur Sigewarda – pełne groźby przypomnienie o czekających go obowiązkach. Westchnął więc tylko głęboko, zanotowawszy w pamięci, aby przy najbliższej okazji odpłacić Brekce za zniewagę i ruszył w stronę kamiennego tronu, wygładzając po drodze fałdy szaty.
Miał na sobie delikatną tunikę z białego muślinu, opasującą całe jego ciało wężowatymi splotami i spływającą aż na mircetytową podłogę. Prostotą kroju nie różniła się ona wiele od ubioru heroldów – jedyną różnicą był złoty ścieg biegnący ukośnie przez pierś. Był to ciąg run odpowiadających tym wymalowanym na posadzce oraz symbolowi zdobiącemu lewą skroń cesarza. Nie zabrakło też misternie wyhaftowanej głowy niedźwiedzia grönedöńskiego – bestia szczerzyła się groźnie w niemym ryku, spoglądając krwawymi oczyma spod szerokich jak styliska toporów brwi.
– Wpuśćcie kogoś! – Głos Hrodgara pełen był zrezygnowania i znużenia, zupełnie jakby spędził już całe godziny na wysłuchiwaniu suplikantów. – Oby tylko nie był to Lohiryjczyk.
– A z elfa to już byś się uci… 
Słowa Brekki utonęły w przeraźliwym jazgocie, który ponownie wydobył się z dziwacznych instrumentów. Hyrnan obwieściły zebranym w sąsiedniej komnacie ludziom, że audiencja została rozpoczęta. Pilnujący porządku Biczownicy otwarli niewielkie drzwi, wpuszczając do Gawry odzianego w lekką zbroję mężczyznę, którego twarz skryta była pod kilkunastodniowym zarostem. Pewny, żołnierski chód oraz dumnie wyprostowane plecy charakteryzowały doświadczonego wojownika, a jasne włosy świadczyły o grönedöńskim pochodzeniu. U pasa przybysza swobodnie zwisała para krótkich mieczy, co w każdym innym królestwie uznano by za groźbę, jednak w cesarstwie uchodziło za normę – nawet bez gwardii, Hrodgar stanowił niemalże nieosiągalne wyzwanie; gdy towarzyszyli mu dodatkowo Lugo i Brekka – dwa wściekłe brytany, gotowe rozszarpać na strzępy każdego, kto wykona choćby najmniejszy agresywny ruch w kierunku ich władcy – nie było w Cynedorze siły, która mogłaby mu zaszkodzić.
Genoh! – Tym razem Sigeward był tym, który uciszył nadgorliwych heroldów. – Cisza!
Uzbrojony mężczyzna skinął w podzięce głową, przeszedł ostatnie kilka kroków dzielących go od tronu, na którym zasiadał cesarz i upadł na jedno kolano, oddając mu hołd.
– Śmierć wrogom pana Grönedönu! Śmierć wrogom Hrodgara pierwszego!
Młodzieniec uśmiechnął się szeroko, rozpoznając przybysza.
– Aldus! Widzę, że i ty zaraziłeś się strachem przed brzytwą! – Zrobił groźną minę, lecz migoczące w jego oczach iskierki psuły efekt, który chciał osiągnąć. – Czyżbyś też zamierzał kpić ze swego sutenera?
Brekka parsknął rozbawiony, sprawiając, że stojący obok niego Lugo rzucił mu tępe spojrzenie, w którym odbijało się niezrozumienie. Po chwili jednak, nie chcąc wyjść na głupszego, ryknął swoim śmiechem szaleńca, wzbudzając tym samym przerażenie wśród heroldów.
– Suwerena! – Poczerwieniały na twarzy Sigeward zaczął świdrować cesarza zabójczym wzrokiem. Jego lodowobłękitne oczy wydawały się wrzeć od tłumionej pod nimi furii. – Wasza… Cesarska… Mość… Raczył… Się… Pomylić!
– To ty się mylisz, fihdir! – Uśmiech rozciągający oblicze Hrodgara stał się jeszcze szerszy. – Prawda, Aldusie?
Wojownik pochylił nisko głowę, aby ukryć przed staruszkiem rozbawienie.
– Mój miecz zawsze będzie służył cesarstwu…  – Mężczyzna uderzył się w stalową pierś urękawicznioną dłonią, wydobywając z lekkiej zbroi suchy stukot, po którym można się było domyślić, że skryte pod nią ciało jest niemalże idealnie dopasowane do pancerza. – Cnafa byrðen!
– W Randwigar i tak nie robicie niczego pożytecznego! – Wysunąwszy się nieco do przodu, Brekka obrzucił przybysza żartobliwie pogardliwym spojrzeniem. – Wcześniej czy później Egla F’elin dobiorą się do waszych leniwych zadków, czemu więc nie moglibyśmy na tym trochę zarobić?
– Utrzymywanie tego miejsca to marnotrawstwo złota! – Drugi Biczownik wtrącił się do rozmowy, popierając towarzysza. – Powinniśmy zebrać armię i raz na zawsze rozprawić się z zawszonymi zwierzoludami! Ja pierwszy…
– Co, Lugo? – Zniecierpliwiony cesarz obrzucił przyjaciela karcącym spojrzeniem. – Pomaszerował na Martwe Pustkowia? – Ręka Hrodgara wykonała gwałtowny gest, zupełnie jakby chciał on odpędzić od siebie natrętnego owada lub przegnać nieroztropną myśl. – Poprowadził wojowników w ten piaszczysty grobowiec? Niech mnie Azarus wydupczy, jeśli na to pozwolę!
Na spokojnym jeszcze przed chwilą obliczu władcy Grönedönu zakwitły czerwone plamy gniewu, nadające mu jakiejś niezwykłej powagi. Zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy, młodzieniec poderwał się ze swojego kamiennego tronu i postąpił kilka kroków w kierunku wojownika, który – odrobinę zmieszany i jakby żałujący swoich słów – szarpał nerwowo za zaplecioną w warkoczyki brodę. Wschodnia granica cesarstwa od zawsze była tematem wzbudzającym we władcy burzliwe emocje, a każda, najdrobniejsza choćby wzmianka o zbrojnej wyprawie przeciwko jej krwiożerczym mieszkańcom, doprowadzała go do szału. Owe wybuchy były spowodowane bezsilnością – wojna przeciwko Egla F’elin stanowiła zbyt duże wyzwanie, nawet dla Legionu Biczowników.
– Chcesz błąkać się po pustyni, licząc, że ludzie nie zaczną padać jak muchy, zanim trafisz na kolejną oazę? Marzy ci się polowanie na Domhan? – Ogromne pięści Hrodgara zaciskały się niebezpiecznie, a jego głos z każdą chwilą przybierał na sile. – Dobrze wiesz, że tu nie chodzi o jedną bitwę! Rozproszą plemiona, skryją się w dolmenach, wykrwawią nas w nocnych atakach, znikając, zanim zdążymy zareagować… Takiej chcesz wojny? – Teraz stał już zaledwie o dwa kroki przed Lugo, który jakby skurczył się w sobie w obliczu cesarskiego gniewu. – Dobrze! Jeszcze dziś roześlę posłańców! Zwołajmy fyrd, niech opustoszeją asmiðian! Nawet najmłodsi chwycą za broń! Zmiażdżymy zwierzaki! Ale dlaczego na tym poprzestać? – Odwróciwszy się w kierunku jednego z heroldów, młodzieniec wskazał pierwszego z nich. Twarz mężczyzny zmieniła się w białą maskę przerażenia. – Mapy!
– Wasza Cesarska Mość… – Ton Sigewarda pozbawiony był teraz owej stanowczości, z którą zazwyczaj przemawiał. Również jego oczy wydawały się nieco mniej napastliwe i nieugięte. Po raz pierwszy tego dnia wyglądał na kruchego starca. – Wszyscy wiemy, że podobna wyprawa… Lugo nie mówił poważnie…
– Cała mądrość Lugo wsiąknęła w słomę, na której jego ojciec posuwał jego matkę, tuż obok wymiocin i końskiego łajna… – Wyszydzany nie próbował się nawet bronić przed zgryźliwością Brekki.
– Czemu podbijać tylko Martwe Pustkowia? Gdy raz ruszymy dupy z Żelaznej Grani, zróbmy sobie wycieczkę po całym kontynencie! Podbijemy Ledavię! Zniesiemy na proch Arveński kurwidołek! Przemalujemy piaski Lohirath na krwawy szkarłat! – Z każdą chwilą, pałający w oczach Hrodgara szał stawał się coraz silniejszy. Jego pięści wznosiły się powoli na wysokość piersi, gotowe w każdej chwili wystrzelić do przodu. – Cały kontynent dla nas! Wyrżnąć każdego, kto nie jest Grönedöńczykiem!
Wrócił zziajany herold, ściskając pod pachą pergaminowe zwoje, które natychmiast, zginając się w ukłonach, podał cesarzowi. Ten jednak wytrącił tylko mapy z drżących rąk dworaka i zaczął je deptać w przypływie wściekłości. Wszyscy obecni przyglądali się temu w pełnym napięcia milczeniu, czekając, aż młodzieniec nieco się uspokoi – w podobnym stanie, nic nie mogło przemówić mu do rozsądku. Takie zajścia nie miały miejsca zbyt często – zazwyczaj Hrodgar był opanowany i nieskory do gniewu, jednak kwestia twierdzy Randwigar i rozciągających się za nią Martwych Pustkowi od dawna ciążyła na sercu młodzieńca niczym wiszące nad głową ostrze, jeszcze nieruchome, ale w każdej chwili gotowe by opaść.
Wojna przeciwko Egla F’elin była niemalże niemożliwa – zwierzoludzie nie tworzyli zorganizowanych społeczności, raczej pomniejsze plemiona składające się z kilkunastu osobników, toczące między sobą zaciekłe boje i zajmujące osobne kawałki pustyni. Próba wygniecenia ich na gorących piaskach byłaby wyczerpującą i długotrwałą szarpaniną, nieustannymi pościgami za pojedynczymi grupami, morderczymi marszami przez palące gardła powietrze zamieniające płuca w popiół… Nikt nie wiedział ilu dokładnie Domhan zamieszkiwało owe zapomniane przez bogów ziemie, a przecież oprócz brutalnych ludzi-lwów, za skalnymi murami Smoczego Grzbietu kryły się inne, mniej znane, lecz równie niebezpieczne bestie takie jak Amarok, Ursag i tajemniczy Rasar. Wprawdzie ci ostatni uchodzili już za wymarłych – ostatni zanotowany przypadek kontaktu z owymi smukłymi istotami o zębiskach przypominających dwie zakrzywione szable pochodził sprzed ponad dwustu lat i dotyczył pokiereszowanego już przez sępy trupa – jednak wciąż można było usłyszeć relacje świadków, którzy zaklinali się na wszystko, że spotkali na swej drodze jednego z nich.
Mało kto jednak wierzył w podobne opowiastki – ludzie, zapuszczający się na Martwe Pustkowia, często tracili zmysły, trawieni przez słoneczną gorączkę błąkali się wśród gorących piasków i doznawali cudownych wizji, od których, niczym zaraza, szerzyły się różnego rodzaju nowe religie i sekty. Siwobrodzi starcy, o białych oczach wypalonych przez pustynne słońce, włóczyli się od wioski do wioski, wieszcząc rychłą zagładę, którą dane im było ujrzeć w drżącym powietrzu. A czy jest sposób na uchronienie siebie przed boskim gniewem? Święci i Prorocy gotowi byli podzielić się takową wiedzą, oczywiście w zamian za odrobinę jadła, złotą monetę, córkę… Sprzedawali więc prości wieśniacy swe stada, zastawiali chaty, pakowali żony i dzieci – wszystko w nadziei na szczęście po śmierci – i szli za Niebiańskimi Posłańcami, nierzadko wpadając na wędrowne plemiona Domhan. Kaznodzieje prowadzili ich nie do zbawienia, nie do wiecznej radości, a do żołądków zwierzoludzi, z których wydostawali się wolni od trosk i pragnień – prawdziwe pomniki fałszywej religii i kłamstwa, przetworzone przez soki trawienne, wyzute z pełnych obietnic ozdobników esencje odstępczej wiary.
Oprócz fanatyków, na wiecznie zmieniające swój krajobraz morze piasku wybierały się także mniejsze lub większe watahy łowców niewolników – niejedno królestwo Cynedoru finansowało ekspedycje mające na celu schwytanie żywych okazów Egla F’elin. Aby uniknąć wykrycia – Hrodgar surowo nakazał swym wojownikom zatrzymywać każdego, kto spróbuje zbrojnie wkroczyć na Martwe Pustkowia – zbrojne kupy omijały Randwigar i przekradały się wąskimi górskimi przesmykami, znanymi jedynie kozicom i starym góralom. W dzień, kryjąc się po dolmenach, nocą zaś tropiąc zwierzoludzi do ich prymitywnych osad, łowcy napadali z zaskoczenia na mniejsze stada i – wyrżnąwszy dorosłe osobniki – zabierali ze sobą młode, które następnie odwozili do swoich zleceniodawców. Egla F’elin byli doskonałymi gladiatorami, cenionymi za nieokiełznaną drapieżność i bitewną furię. Tresowane od małego, szczenięta wtłaczane były w karby dyscypliny i absolutnego posłuszeństwa – każda, nawet najmniejsza oznaka sprzeciwu kończyła się dotkliwą karą. Wychowywani w ten sposób od pierwszych lat życia, schwytani zwierzoludzie gotowi byli oddać swe życie na rozkaz pana.
Wykorzystywano to bezlitośnie – walki z udziałem dwóch Domhan i jednego Ursag – potężnie zbudowanego, dwunożnego niedźwiedzia o ostrych jak brzytwa pazurach – były najpopularniejszą rozrywką w całym Cynedorze. Niektóre państwa, jak na przykład granicząca z Grönedönem od zachodu Arvenia, miały na swoich usługach całe regimenty piechoty złożone w całości z pojmanych za młodu Egla F’elin. Zakute w ciężkie pancerze, szczerzące swe pożółkłe kły w wyrazie zwierzęcej nienawiści, bestie potrafiły wytrzymać nawet szarżę ledaviańskiej šernasvija. Jedynie Biczownicy byli w stanie przełamać ich linię – dzika furia bladła przy spotkaniu z chłodnym niczym żelazo spokojem, z jakim Legion stawał do boju.
Wielu władców – najgłośniej i najczęściej zaś arveńska Eklezja – zarzucało Hrodgarowi, że poprzez zamykanie najszerszej przełęczy górskiej prowadzącej na Martwe Pustkowia, chce on zapewnić sobie militarną przewagę – jedynie zwierzoludzie dawali im choćby cień szansy w ewentualnym starciu z cesarstwem. Na nic zdały się ich prośby, pogróżki i przymilne słowa – młody władca pozostawał niewzruszony, uparcie odmawiając zniesienia blokady. Miał ku temu swoje powody, których nie zdradzał publicznie. Jako władca Grönedönu, miał obowiązki przede wszystkim wobec swoich poddanych. Pozwolenie na swobodne wypady w głąb pustyni i bezmyślne rzezie, których łowcy niewolników niechybnie dopuszczaliby się na całych plemionach zwierzoludzi, spowodowałby krwawy odwet. Pomimo ciągłych walk pomiędzy poszczególnymi stadami, Egla F’elin odczuwali pewien rodzaj społecznej więzi i w razie zagrożenia z zewnątrz, z pewnością nie wahaliby się zapuścić na terytorium  cesarstwa. Napadnięte wioski, pomordowani mieszkańcy, obgryzione do kości trupy kobiet, starców, dzieci i mężczyzn… Taką cenę zapłaciłby Grönedön za ugięcie się pod żądaniami pozostałych królestw.
Był też inny, ukryty powód, znany jednie samemu Hrodgarowi, Sigewardowi i Brekce, przed którymi młody cesarz nie miał żadnych tajemnic. Pomimo ciężkiej tresury, jakiej poddawany był od najmłodszych lat – a może właśnie dzięki niej – władca potężnego imperium nie był pozbawiony współczucia, nawet w stosunku do zwierzoludzi, którzy, zostawieni w spokoju na swoich ziemiach, nie szukali zwady. Mając to na względzie, młodzieniec nie szczędził środków na odbudowę podupadającej już nieco, starożytnej twierdzy Randwigar, strzegącej najszerszej drogi prowadzącej do serca Martwych Pustkowi. Wbrew powszechnym opiniom, nie chodziło mu jednie o ochronę ludzi przed atakami krwiożerczych bestii – potężny zamek strzegł pokoju po obu stronach Smoczego Grzbietu. W połączeniu ze skalistymi mieliznami, silnymi prądami morskimi i nieprzebytymi wirami, którymi najeżone były wschodnie wybrzeża ziemi Egla F’elin, zapewniało to zwierzoludziom w miarę pewną ochronę przed chciwymi zapędami, dodatkowo podnosząc ciśnienie arveńskiej Eklezji, co – w mniemaniu każdego Grönedöńczyka – było tylko kolejnym powodem do utrzymywania na przełęczy mocnego garnizonu. Niektórzy jednak – w tym spora część Biczowników, spośród których najgłośniej za ową opcją opowiadał się Lugo – chciało raz na zawsze zażegnać wiejący znad Martwych Pustkowi wiatr grozy, który w każdej chwili mógł sie zamienić w prawdziwy huragan niosący ze sobą zwierzęce ryki oraz wrzaski rozrywanych na strzępy ludzi.
Hrodgar miał już serdecznie dość nieustannego tłumaczenia bezsensowności prowadzenia wojny z Domhan i innymi rasami pustyni. Po raz ostatni kopnął walające się po mircetytowej posadzce mapy, posyłając skórzane zwoje niemalże na drugi koniec Gawry. Jego twarz była czerwona z gniewu, a spływający na plecy warkocz podskakiwał wściekle w rytm przyspieszonego oddechu.
– Nie chcę więcej o tym słyszeć! Nie będziemy toczyć skazanej na porażkę walki o bezwartościowe ziemie! 
Nagle, zupełnie niespodziewanie, oblicze młodzieńca zmieniło się, przybierając przepraszający wyraz. Nie mógł winić Lugo za uczucia, z którymi sam musiał sie zmagać na co dzień. Biczownicy, oprócz błogosławieństwa nadludzkiej siły i wytrzymałości, otrzymywali również klątwę nieustannej żądzy walki. Przekleństwo owo wszczepiało się w ich serca i umysły krwawymi szponami i trzymało tym mocniej, im silniej starali się oni mu przeciwstawiać. Codzienne ćwiczenia pomagały co prawda w kontrolowaniu wewnętrznego przymusu, jednak nie mogły się równać z dreszczem emocji towarzyszącym w starciach na śmierć i życie. A czy można sobie było wyobrazić groźniejszego dla Biczownika rywala niż Egla F’elin? Tylko zwierzoludzie stanowili niejakie wyzwanie dla Legionu, nic więc dziwnego, że tak wielu z jego członków rwało się do podobnej wojny. Hrodgar jednak, będący nie tylko wojownikiem, ale i cesarzem, musiał nauczyć się kontrolować swoje odruchy dużo bardziej rygorystycznie niż reszta jego towarzyszy. Podszedł więc do Lugo i położył dłoń na ramieniu przyjaciela.
– Nie zaryzykuję życiem naszych wojowników.
– Może to i dobrze… – Wciąż nieco speszony, ale już uśmiechnięty, mężczyzna wzruszył ramionami i przechylił głowę na bok. – Owce Brekki nie wytrzymałyby tempa marszu, a dobrze wiemy, że staruszek nigdzie się bez nich nie ruszy!
– Ty też nigdzie się nie ruszysz kiedy połamię ci nogi! – Groźne warknięcie łysego olbrzyma nie odniosło żadnego widocznego efektu na jego towarzyszu. – Będzie ci łatwiej je wtedy rozkładać!
Głośne kaszlnięcie zwróciło uwagę całej trójki – Sigeward stał tuż za nimi i przyglądał się im z na wpół rozbawioną, na wpół zagniewaną miną. Błyszczący czubek łysej jak kolano czaszki staruszka nie sięgał nawet piersi Biczowników, jednak wszyscy jak jeden mąż zamilkli natychmiast i zaczęli mamrotać pod nosem niewyraźne usprawiedliwienia. Zapomniany i pominięty w rozmowie, Aldus wciąż cierpliwie klęczał przed kamiennym tronem, czekając na okazję do zabrania głosu. Hrodgar rzucił mu przepraszające spojrzenie, na które wojownik odpowiedział kolejnym niskim ukłonem, po czym gestem nakazał mu powstać. Rozcierając kolana, obolałe od wpijających się w nie metalowych nakolanników, mężczyzna uniósł się nieco niezgrabnie, raz jeszcze zginając plecy w poddańczym hołdzie.
– Klnę się na żelazne dupsko Cadrosa, że jeśli jeszcze raz twoja głowa znajdzie się na wysokości zadka, każę ci ją uciąć i cisnąć na Pustkowia! Nie musisz mi się kłaniać!
– Moja głowa należy do ciebie, panie! – Aldus wykonał kolejny rewerans, tym razem jednak zrobił to spoglądając na swego cesarza z półkpiącym uśmiechem. – Twa wola kieruje mą dłonią, tak jak czynami każdego, kto służy w Randwigar… Ludzie z niecierpliwością oczekują słów mądrości, które spływają z ust Waszej Cesarskiej Mości. Odcięci od blasku twego majestatu, stróżujący granic imperium, niczym dzieci oczekujące powrotu rodzica…
– Skończyły wam się dziewki, duguth?
Rozbawiony Hrodgar usiadł ponownie na skórze szarego niedźwiedzia, bezwiednie bawiąc się szerokimi łapami bestii.
– Gorzej, panie! – Na twarzy mężczyzny nie drgnął ani jeden mięsień. – Co prawda Chadwick zdążył zbrzuchacić już co drugą… Nie to jednak martwi serca twych wiernych sług… – Zrobił rozżaloną minę, niczym człowiek stojący nad łóżkiem umierającego przyjaciela. – Wino, Wasza Cesarska Mość… Wino się kończy. Jakże bez owego napoju przyjdzie nam wojować na owym pustkowiu?
– Na trzeźwo! Mało wam ostatnich kłopotów? Zapijaczone darmozjady! – Laska Sigewarda uderzała miarowo w ciemną posadzkę, głuchym stukotem podkreślając każde słowo. – Wszystko przez nadmiar trunków! Chcecie kolejnego trupa?
– Trupa? Domhan was zaatakowali? – W głosie cesarza pobrzmiewało głębokie zdumienie. – Dlaczego nic o tym nie wiem?
– Puck nie zginął przez Egla F’elin, tylko przez własną głupotę i wyżłopane wino! – Staruszek zaczął świdrować Aldusa nienawistnym wzrokiem. – A Wasza Cesarska Mość wiedziałby o tym, gdyby w momencie otrzymania wiadomości nie był… niedysponowany.
– Urżnąłeś się, pisklaku! – Wyszczerbione zęby Brekki błysnęły spod gęstwiny czarnej brody w wilczym uśmiechu.
– A ty z nim! – Kostur nauczyciela śmignął złowieszczo w powietrzu, jednak Biczownik był za daleko, aby musieć się go obawiać. – Twoim zadaniem jest go pilnować, nie możesz…
– Nie potrzebuję niańki! – Hrodgar ponownie wstał, jakby chcąc swoim imponującym wzrostem poprzeć owe słowa. – A teraz uspokójcie się obaj i dajcie mu odpowiedzieć na moje pytanie… Co się stało, duguth?
– Cóż… Jak już czcigodny Sigeward raczył wspomnieć, wydarzyło się nieszczęście. – Stanąwszy na szeroko rozstawionych nogach, Aldus przybrał pozę i ton poety opowiadającego historię o legendarnych bohaterach. – Niejaki Puck, heretoga dowodzący Drugim Korpusem, zginął śmiercią tragiczną, w czasie pełnienia obowiązków…
– W czasie pijackich wygłupów, ot co! – Cesarz uciszył staruszka niecierpliwym gestem.
– Wszystko zaczęło się trzynaście dni temu, w jedną z tych zimnych, pustynnych nocy… – Odchrząknąwszy, mężczyzna na nowo podjął swą opowieść. – Tak, piliśmy wino. Nie dużo! Ot, tyle, ile trzeba było do rozgrzania przemarzniętych kości. „Za zdrowie Jego Cesarskiej Mości!” – krzyczałem wznosząc rozcieńczony wodą kielich – „Niechaj panuje nam jak najdłużej!”… Tak to moje serce żołnierskie tęskniło za obecnością suwerena! Inni również (nie mogę przemilczeć ich zasług, gdyż byłaby to zbrodnia przeciwko świętym więzom braterskim, które rodzą się pośród wszystkich wojowników!) głosili podobne toasty… A że zdrowia i panowania nigdy za dużo, a przecież żaden z nas nie chciał, aby pomyślano, że mniej niż inni miłuje Waszą Wysokość – zaraz byśmy przecież takiego zdrajcę rzucili na pożarcie Domhan – więc i noc mijała w miłej atmosferze. Zaraz jednak okazało się, że owa spokojność jest tylko omamem, dywersją, która miała odwrócić naszą uwagę od pustyni. Taaak… – Pokiwał ze smutkiem głową. – Przyszli pod osłoną nocy, licząc, że wezmą nas z zaskoczenia…
– Kto? – Niecierpliwość wzięła w Lugo górę nad samokontrolą.
– Jak to, „kto”? – Aldus popatrzył na Biczownika jak na kogoś niespełna rozumu. – Zwierzoludzie! Podkradli się na tych swoich miękkich łapach i zaatakowali…
– Czyli jednak zaatakowali? Sigewardzie, dlaczego powiedziałeś…
– Nikt nie zaatakował tych durniów! – Staruszek przerwał Hrodgarowi zanim ten zdążył jeszcze dokończyć pytanie. Postąpił kilka kroków w kierunku łgającego jak z nut mężczyzny, mierząc w niego ściskanym w pomarszczonych dłoniach kosturem. – Upili się!
– Czcigodny Sigeward raczy się mylić! – Urażony do żywego Aldus skłonił się lekko w stronę nauczyciela. – Zostaliśmy napadnięci przez Egla F’elin! Każdy, kto tego dnia był ze mną na warcie, może o tym poświadczyć! To oni – draoith – użyli swej przebrzydłej magii, żeby nas uśpić!
Draoith? Jesteś pewien? Nie słyszano o nich od czasów panowania Ethelbreta Złamanej Klingi…
– Byli tam, Wasza Cesarska Mość! – Duguth uderzył się pięścią w stalową pierś. – Czułem na sobie płonące ślepia tych białych diabłów! Jakże mogłoby ich nie być? Wypiliśmy ledwie po dwa kubki wina (dobrze dolewając do każdego wody!), a gdy sprawdzaliśmy, czy korki aby na pewno są dobrze zamocowane, okazało się, że w dzbanach nic nie ma! Szamańskie sztuczki!
– Rozumiem… – Młodzieniec uśmiechnął się szeroko i usiadł, przygotowując się na dalszą część historii. – Mów dalej!
– Stanęliśmy więc w gotowości do ataku… Każdy chwytał co miał pod ręką i zajmował pozycje na blankach… Ktoś krzyknął odważnie: „Chodźcie no, gównozjady! Pokosztujcie mego miecza!”. Zawołanie owo, mające wzbudzić strach w bestialskich sercach Domhan, poruszyło również coś innego – w Pucku odezwała się romantyczna dusza, którą ów rycerz bez skazy zawsze ukrywał pod maską grubiaństwa – „Wydupczyłbym kogoś!” – zawołał – „Choćby trollicę!”. Chcieliśmy żartami odwieść go od podobnych żądz – czekała nas w końcu walka, nie mogliśmy pozwolić, aby nasz kamrat myślał wówczas niewłaściwą stroną ciała… „Twoja włócznia nawet by jej nie drasnęła!”, ktoś krzyknął (w bitewnym zapale, mogłem to być i ja). Wasza Cesarska Mość nie wie, ale heretoga był człowiekiem honoru, który nigdy łatwo nie odpuszczał…
Ale póki wróg czaił się w pobliżu, póty nie mógł nic zrobić… – Aldus wziął głęboki oddech i podrapał się po pokrytym jasną szczeciną policzku, w teatralnym geście przypominania sobie owych wydarzeń. – Czekaliśmy więc… Minęła godzina, dwie… Atak nie nastąpił. Odwołaliśmy więc alarm i wróciliśmy na posterunki. Dopiero nad ranem zorientowaliśmy się, że Puck zniknął… Zaczęliśmy go szukać w zamku i na dziedzińcu – myśleliśmy, że strudzony wypatrywaniem nieprzyjaciół zasnął gdzieś snem kamiennym, ale nie! Nigdzie go nie było… W końcu znaleźliśmy odźwiernego, który widział heretoge wychodzącego przez wschodnią bramę – prosto na pustynię. Chłopak twierdził, że słyszał jak ów nieustraszony wojak krzyczał coś o dupczeniu i o trollach.
A tych ostatnich nie brakowało przecież w okolicy… – Mężczyzna coraz bardziej zatracał się w swojej opowieści, machając do wtóru rękami i co chwila to podnosząc, to obniżając głos. – Nazłaziło się plugastwa z gór, tak, że cała pustynia przed Randwigar wydaje się być zrobiona z gówna trolla… Jak już wspomniałem – Puck był człowiekiem honoru, zawsze gotowym, aby dotrzymać danego słowa, nieważne czy w rzeczy błahej, czy też ważnej… Jak więc powiedział, tak też zrobił…
– Rozumiem, że zginął z obnażonym mieczem, tocząc z bestią miłosny bój? – Hrodgar nie mógł powstrzymać szerokiego uśmiechu, natomiast Brekka i Lugo zanosili się rubasznym rechotem. – Zaiste, śmierć godna wojownika…
– Ależ skąd, Wasza Cesarska Mość! – Skłoniwszy się po raz kolejny, Aldus przywołał na twarzy wyraz niewinnego zdumienia. – Cóż znowu! Około godziny po wschodzie słońca, bohaterski Puck powrócił do zamku – co prawda nieco podrapany, ale za to z radosną nowiną – spełnił bowiem swój ślub, wydupczywszy trollicę w jej jaskini… Później oczywiście musiał ją zabić, w przeciwnym razie – wzorem modliszki – kochanka pożarłaby go żywcem. Z początku nie wierzyliśmy mu – „Napatoczył ci się po drodze wielbłąd, na nim zaspokoiłeś żądze!”. On jednak zaprzeczał i zaprzeczał… W końcu uparł się, żeby zaprowadzić nas do owej jaskini, gdzie ponoć zostawił stygnące ciało szkarady… Poszliśmy, co mieliśmy zrobić?
Jakież było nasze zdziwienie, kiedy w ciemnej grocie dojrzeliśmy leżące w kałuży posoki cuchnące cielsko! Sprawdzam – „Nie żyje!”. Dopiero zaczęliśmy z podziwem spoglądać na heretoge… Podszedł zaraz Cultbert i zaczął oglądać z bliska wczorajszą zdobycz Pucka… Nagle, roześmiał się głośno. Śmiał się i śmiał, i śmiał… Aż w końcu – ciekawi powodu jego wesołości – wszyscy zbliżyliśmy się do truchła … Nocny kochanek pierwszy wybuchnął rechotem… Za nim wszyscy inni… Ktoś obrócił zezwłok na plecy, zafalował oklapnięty kawałek mięsa… „Wyruchałeś trolla!” – straszliwa prawda dotarła w końcu do otępiałego umysłu Pucka. Biedak wybiegł czym prędzej z jaskini, wciąż zanosząc się śmiechem… Znaleźliśmy go potem pod murem… Z roztrzaskaną czaszką i połamanymi kończynami… Nieszczęśnik, musiał poślizgnąć się na blankach…
Aldus opuścił powieki i złożył prawą dłoń na piersi, przybierając żałobną pozę, której pozazdrościłby mu niejeden kuglarz. Brakowało jedynie pojedynczej łzy spływającej po zarośniętym policzku. Pomimo wysiłków mężczyzny, najwyraźniej mających na celu wprowadzenie słuchaczy w podniosły nastrój towarzyszący śmierci bohatera, zanim jeszcze opowieść dobiegła końca, wszyscy zgromadzeni w Gawrze – nawet Sigeward i niewzruszeni zazwyczaj dworacy – zanosili się gromkim śmiechem, od którego podłoga komnaty zdawała się wibrować. W końcu nawet sam duguth nie wytrzymał i dołączył do ogólnej wesołości, porzucając swą udawaną powagę.
Mogłoby się wydawać, że podobne zachowanie w obliczu śmierci towarzysza świadczy o braku współczucia, nieczułości, czy nawet okrucieństwie, jednak w surowej kulturze Grönedönu podobne kwestie zawsze traktowane były dość lekko. Ogromna część mieszkańców olbrzymiego cesarstwa od najmłodszych lat przysposabiała się walki i perspektywy kruchości życia. W obozach szkoleniowych – asmiðian – do których posyłano ośmioletnich chłopców, aby poznali w nich tajniki prowadzenia wojny i techniki władania bronią, Śmierć stawała się powoli codzienną towarzyszką, jedyną pewną rzeczą na ścieżce każdego człowieka.
Za czasów Cerdica, miało to bardziej realny wydźwięk –hwelpan, jak nazywano młodych adeptów, zmuszani byli do brutalnej walki o przetrwanie, walcząc o każdy kęs żywności, łyk wody i prawo do odpoczynku. Z podobnego piekła wychodzili nieliczni, jednak zamieniało ich ono w krwiożerczo bezwzględne, doskonale wyszkolone narzędzia mordu. Po rebelii podniesionej przez Hrodgara i objęciu przez niego tronu, nowy władca nakazał ściąć wszystkich, którzy przykładali rękę do tego potwornego procederu, a następnie wprowadził do szkolenia chłopców własne porządki. Od tego czasu nie było już martwych hwelpan. Wciąż jednak wpajano im bliskość śmierci, która dla wielu z nich stała się raczej przyjaciółką niż wrogiem. Nie żałowano też zbytnio poległych, wierząc, że za godne życie czekać ich będzie nagroda od bogów, którzy połączą ich ducha z wiecznie tętniącym światem przyrody.
Obecności tych, którzy odeszli, Grönedöńczycy doszukiwali się wszędzie dookoła siebie – promienie słoneczne ogrzewające roześmiane twarzyczki dzieci, były śladem ich ojców, matek i dziadków, nawet zza grobu troszczących się o swoich bliskich. Krople deszczu nawadniające uprawy – dusze rolników, może już martwych, ale wciąż zapewniających swym rodakom pożywienie. Podmuchy wiatru owiewającego twarze wojowników przed bitwą dodawały im otuchy, ponieważ dopatrywali się w nich wsparcia ze strony dawnych towarzyszy – kiedy silniejsze porywy wydymały poły namiotów i trzepotały wzniesionymi wysoko chorągwiami, żadna na świecie armia nie ośmielała się wydać bitwy żołnierzom cesarstwa, którzy bili się wówczas jak wściekli, mając za sobą wsparcie umarłych. Dlatego też nikt nie rozpaczał nad Puckiem, zwłaszcza, że – w mniemaniu ceniących sobie nade wszystko honor Grönedöńczków – zginął on godną śmiercią, dotrzymawszy wcześniej swego przyrzeczenia, jakkolwiek bezsensowne by ono nie było.
Z wolna, wypełniające komnatę śmiechy zamilkły.
– Zastanawiam się, czy wysyłanie wam wina jest dobrym pomysłem… – Siedzący na tronie Hrodgar pochylił się nieco do przodu i zaczął w zamyśleniu pocierać nieistniejący zarost na podbródku. – Nie chciałbym, żeby populacja trolli w okolicach Randwigar zwiększyła się zbyt drastycznie…
– Wasza Cesarska Mość… Zrobi jak sobie życzy! – W głosie Aldusa pobrzmiewała z trudem skrywana rozpacz, zgiął się jednak w kolejnym niskim ukłonie. – Twoi wojownicy, panie, potrzebują do szczęścia jedynie blasku twego majestatu i skromnej miski strawy, dla pokrzepienia mizernych ciał…
– Nie lękaj się, dzielny rycerzu! – Wyprostowawszy się, młodzieniec powstał z niedźwiedziej skóry i podszedł do zgiętego w pół mężczyzny, aby położyć mu dłoń na ramieniu. Różnica wzrostu pomiędzy nimi nie była aż tak ogromna jak w przypadku Sigewarda, cesarz wciąż jednak przypominał ojca stojącego przy kilkunastoletnim synu. – Nie pozwolę, by moi ludzie cierpieli pragnienie! Lugo pójdzie z tobą do zamkowej piwnicy i wyda ci miesięczny zapas.
– Wątpię, żebyśmy mieli wystarczającą ilość! – Kostur starego nauczyciela zatoczył szeroki łuk, jakby dla podkreślenia czegoś. – W miesiąc potrafiliby pewnie wysuszyć nawet wody  Estmere, jeśli zamieniłyby się nagle w wino!
– Po wszystkie czasy chwalić będziemy twą szczodrość, panie! – Niewzruszony słowami Sigewarda, Aldus skłonił się jeszcze niżej, po czym uklęknął na jedno kolano. – Geócend!
Podszedł do niego Lugo i po chwili obaj mężczyźni zniknęli za drzwiami prowadzącymi na korytarz. Cesarz odwrócił się na pięcie i ponownie zasiadł na niewygodnym siedzisku, niecierpliwym gestem wskazując w stronę przeciwnej strony Gawry, gdzie znajdowała się komnata, w której oczekiwali kolejni petenci. Odczytując jego niemy rozkaz, heroldzi przytknęli hyrnan do ust i wydobyli z nich przeraźliwie niemelodyjny dźwięk. Z mieszaniną niesmaku i fascynacji, Hrodgar obserwował drgające wściekle skórzane jęzory niedźwiedzi, próbując sobie przypomnieć po co w ogóle postanowił zatrzymać jazgoczące instrumenty zamiast pozbyć się ich zaraz po zdobyciu Grotu. Tymczasem wejście do komnaty tronowej otworzyło się, wpuszczając do środka potężnie zbudowanego starca w połatanej sukmanie. Ciało mężczyzny było żylaste i twarde niczym wybielone przez słońce drewno. Ogromne, spracowane dłonie zdobiły starsze i świeższe blizny, zarówno od oręża jak i od pługa.
Jego twarz – w miejscach, w których nie przysłaniała jej biała jak mleko, gęsta broda – była mocno opalona od pracy na świeżym powietrzu i pobrużdżona przez wiatr. Z karnacji przypominał on niemalże Lohiryjczyka, jednak błękitny kolor pojedynczego oka przeczył owemu wizerunkowi. Drugi oczodół stanowił poszarpaną siatkę szkarłatnych i bladych blizn, które rozchodziły się od grubej pręgi biegnącej od prawej skroni i niknącej w plątaninie zarostu. Rana bez wątpienia została zadana w jakiejś bitwie, co nie było niczym nadzwyczajnym wśród Grönedöńskich chłopów, nieraz pół życia służących w wojsku.
Staruszek rozglądał się po otaczającej go komnacie z mieszaniną nabożnego podziwu i niepewności, jednak nie miał w sobie ani odrobiny owego poddańczego płaszczenia się, którym cechowali się niżej urodzeni mieszkańcy Lohirath. Szedł wyprostowany, ostrożnie stawiając kolejne kroki, błądząc spojrzeniem jednej źrenicy po stojących wzdłuż ścian bogatych zbrojach. Wówczas na jego obliczu odbijał się jakiś wyraz tęsknoty, a spracowane dłonie macały u pasa w poszukiwaniu miecza – widać, żołnierska krew nie wystygła w nim jeszcze całkowicie.
Zdenerwowany Brekka, podszedł do jednego z heroldów, którzy wciąż wygrywali swą upiorną kakofonię, i wyrwał zdumionemu hyrnan z rąk, widząc co, pozostali natychmiast zamilkli. Czerwone żelazo zaskrzypiało żałośnie w silnych rękach Biczownika i po chwili instrument upadł na posadzkę poskręcany niczym pęto kiełbasy. Nie wypowiedziawszy ani jednego słowa, olbrzym łypnął groźnie na resztę dworaków i pogroził im palcem, na co wszyscy zbledli i poczęli wiercić się nerwowo. Zadowolony z efektu, wojownik skinął krótko głową i powrócił na swoje miejsce obok cesarskiego tronu.
W międzyczasie, jednooki staruszek przystanął nieco niepewnie i wpatrywał się w siedzącego przed nim Hrodgara, jakby próbując wyczytać w jego twarzy, czy nie usłyszy za chwilę wyroku śmierci. W końcu, z widocznym ociąganiem, ugiął sztywno kolana i uklęknął na wymalowanej na posadzce szkarłatnej runie, zwieszając pokornie głowę. Mogłoby się wdawać, że oto ma się przed sobą skazańca czekającego na egzekucję. Zmieszany dziwnym milczeniem przybysza, cesarz poruszył się niespokojnie na szarym futrze.
– Z czym przychodzicie, dobry człowieku? – Zniecierpliwiony Sigeward postąpił kilka kroków w kierunku klęczącej postaci. – Mówcie szybko, inni czekają na audiencję!
– Ja żem z prośbą przyszedł… Do Jego Cysorskiej Mości! – Głos chłopa był równie chropowaty i twardy jak cała jego sylwetka. Nie łamał się i nie drżał, zupełnie jakby rozmawianie z władcą potężnego imperium nie robiło na staruszku żadnego wrażenia. W jego tonie można się było jednak doszukać odrobiny nieufności. – Jeno nie wiem, czy Jego Cysorska Mość wysłucha prostego wieśniaka…
– Mówcie, ícendi!  – Hrodgar starał się brzmieć najłagodniej jak było to możliwe. Nachylił się nieco do przodu i z ciekawością obserwował nowego petenta, którego twarz wdawała mu się dziwnie znajoma. – Skąd przychodzicie?
– Z Culcheth, Wasza Cysorska Mość! To będzie…
– Pięćdziesiąt mil na zachód od Żelaznej Grani! – Sigeward skrzywił się podejrzliwie. – Podróżowaliście konno?
– Nie, panie. – Staruszek potrząsnął głową i podniósł na cesarskiego nauczyciela dumne spojrzenie. – Przyszedł żem piechotą.
– Znam cię! – Tryumfalny okrzyk Hrodgara przerwał dalsze przesłuchiwanie, na które już szykował się jego doradca. Młodzieniec zerwał się z tronu i niemalże podbiegł do klęczącego mężczyzny, aby przyglądnąć mu się z bliska. – Tak, teraz już jestem pewien! To ty powaliłeś Wolfe podczas bitwy o Grań!
– Zdrajca! – Słowo opuściło usta Brekki przy akompaniamencie głośnego zgrzytania trących o siebie zębów. – Cholerny zdrajca!
Biorąc to najwyraźniej jako uwagę względem swojej osoby, wieśniak podniósł dumnie głowę i poszukał okiem wzroku olbrzyma, jakby rzucając mu przy tym niewypowiedzianą groźbę: „Zabiłem jednego Biczownika, mogę spróbować szczęścia z kolejnym”.
– A tak, to żem był ja, Wasza Cysorska Mość! – Zacisnął pięść i uderzył się nią w szeroką pierś. – Walczył po stronie tyrana, tom go zaciukał. Jeśli przyjdzie mi tera za to dać głowę, ot, toż i ona! –To mówiąc, pochylił się nisko, odsłaniając pobrużdżoną szyję. – Jeno najpierw dajcie mi powiedzieć po com przyszedł!
Hrodgar ujął mężczyznę pod łokcie i jednym szarpnięciem postawił go na nogi. Nie zaprotestował – stanął nieco zdumiony, rzucając stojącemu przed nim gigantowi pytające spojrzenie. Tymczasem młodzieniec cofnął się o krok i położywszy otwartą dłoń na sercu, skłonił się z szacunkiem przed starym wojakiem.
– Nie gniewaj się, ícendi! Mój przyjaciel nie miał na myśli ciebie! – Wskazał na Brekkę, który skinął potwierdzająco głową, powtarzając gest cesarza. – Wolfe postanowił zostać po stronie mojego ojca, porzucając swych braci… Każdy z nas żałuje, że nie było mu dane stanąć z nim oko w oko… To dla mnie zaszczyt poznać jego pogromcę!
Zmieszany staruszek wciąż nie wyglądał na przekonanego – jego wzrok przeskakiwał to na Hrodgara, to na Brekkę, jakby doszukując się w ich twarzach najmniejszej oznaki kpiny lub fałszu. Nic takiego jednak nie dostrzegł. Wyprostował więc dumnie plecy, tylko po to, by po chwili zgiąć je w pełnym oddania pokłonie.
– Wasza Cysorska Mość pamięta starego żołnierza?
– Stałem kilka stóp od ciebie, ícendi! – Młodzieniec pokiwał poważnie głową, przypominając sobie ów krwaw dzień, w którym tysiące wojowników legło na ciasnych ulicach Żelaznej Grani. – Rzucił się na was niczym rozszalały niedźwiedź… Widziałem to doskonale – cały czas parłem przez lojalne Cerdicowi tłumy ze wzrokiem wbitym w Wolfe… Trudno było go zgubić. – Rzucił chłopu pełne niedowierzania spojrzenie. – Nie sądziłem, że zwykły człowiek będzie w stanie go pokonać… Chciałem zapamiętać waszą twarz, podobnie jak oblicza wszystkich tych, którzy padli tego dnia pod jego ciosami…
– Zaszarżował na mnie jak bezmyślny młodzik… – Staruszek również ożywił się nieco wspomnieniami. W jego oku płonęła już gorączka bitewna, a słowa nabierały coraz więcej i więcej mocy. – Żem go przeszył mieczem… Zdążył mi jeszcze, psiajucha, zostawić pamiątkę… – Przeciągnął palcem wzdłuż grubej blizny przecinającej pusty oczodół. – Alem to już odżałował… Jeno klingi mi szkoda, dobra była, źelazna… Za mocnom pchnął i złamała się o zbroicę na plecach…
– Dostaniesz nowy, choćby i mój własny! – Hrodgar zamknął dłoń rozmówcy w niedźwiedzim uścisku, na który ten odpowiedział pewnym i zdecydowanym chwytem. – Taki uczynek nie może przejść bez nagrody! Chciałem odnaleźć cię po bitwie, ícendi, jednak nikt nie potrafił mi pomóc. Założyłem, że zginąłeś od ran.
– Po prawdzie, małom co ducha nie wyzionął tego dnia! – Mężczyzna pokiwał siwą głową. – Wasza Cysorska Mość nie mógł mnie znaleźć w Źeloznej Grani… Jak tylko medycy opatrzyli mi ślepie, wróciłem do domu. Dość żem miał krwi i żołnierskiego życia. Nie dopominam ja się od Waszej Cysorskiej Mości nagrody… Na co mnie miecz, staremu? – Smutno zwiesił wzrok na swoje drżące już nieco dłonie. – Jenom przyszedł prosić o pomoc. Dla wioski. Dla dziatek.
– Czego wam trzeba, ícendi? – Młodzieniec już kiwał palcem na Sigewarda, aby ten uważnie słuchał i zadbał o zapewnienie chłopu wszystkiego, czego będzie potrzebował. – Zboża? Przed wieczorem poślę do Culheth całą karawanę!
– Nie, jasny panie…
– Bandyci was napadają? – Zaciśnięte pięści i napięte mięśnie szczęki dobitnie świadczyły o furii, która targała Hrodgarem na myśl o podobnej niesprawiedliwości. – Powieszę każdego…
– Nie zbóje to, Wasza Cysorska Mość… Bestia jakowaś schodzi z gór. – Dopiero teraz głos staruszka trochę zadrżał. – Bana… Najsampirw bydle rozgrzebywało groby, obgryzając umrzyków… Zasadziło się kilku chłopów z toporami i widłami coby przegnać diabelstwo, ale nie dali rady. Znaleźlimy ich później… Stary ja żołnierz, nie jedną jatkę widział… Ale podobnego krwawego burdelu, za przeproszeniem Waszej Cysorskiej Mości, nie pamiętam jak żyje! Kiszki porozwlekane po nagrobkach, mięso oddarte od kości… Wszystko cuchnące juchą i paskudztwem zostawionym przez maszkarę na trupach…
– Troll. To przeważnie padlinożercy!
– Też takeśmy myśleli…  – Wieśniak pokiwał głową. – Zebraliśmy się kupą i poszliśmy na jaskinie… Znaleźlimy bestyję – spała po sutym posiłku. Ktoś znalazł w grocie dziecięcą sukienkę, rozdartą i poplamioną… – Hrodgar zacisnął szczęki, aż zęby poczęły mu zgrzytać, nie przerwał jednak opowieści. – Wtedy chłopy nie wytrzymały… Kopnęli się zaraz do wioski po linę, nie budząc stwora. Co się działo później… Włosy dęba stają! Wiadome, że to maszkara i, że na śmierć zasłużyła… Jeno te męki okropne… Mało lawina nie zeszła od wrzasków potwora! Góra sama wydawała się drżeć, tak ryczał!
Wydawało się, że ocalilim wioskę… Aż tu kilka dni później, zginęła żona młynarza. Kobieta lekka, wszyscy o tym wiedzieli. Jak potem wyszło, zmówiła się z synem bartnika na schadzkę koło starej grobli. Zostały po niej jakoweś paskudztwa oślizgłe i poryta pazurami ziemia… Od tamtej pory trzy razy łazilim w góry, nic nie znajdując, a co kto oddalił się samopas od większej kupy ludzi, ten przepadał jak kamień w wodę. W końcum się ofiarował, że po pomoc do stolicy się udam. Stary ja człowiek, przeżył swoje… A do Waszej Cysorskiej Mości strach iść! Mało to osłuchaliśmy się o okropnościach Źeloznej Grani? Że jednego kurwysyńskiego tyrana zamienilim na drugiego? Wybacz Wasza Cysorska Mość, ja żem myślał tak samo! „Jaki ojciec taki syn”, durny ja, durny! – Niemal już wrzeszcząc, staruszek upadł na kolana i rzucił się do stóp Hrodgara. – Wybacz mi, wybacz, bretwalda!
Zanim młodzieniec zdążył jakoś zareagować, drzwi do Gawry ponownie się uchyliły i wpadł przez nie Hallem ud Rommel, za którym wbiegli dwaj Biczownicy, pilnujący porządku w sali poczekań. Władca Lohirath przypominał pustynną burzę w całej swej strasznej okazałości – jego twarz była zaczerwieniona z gniewu, oczy błyskały groźnie spod wielowarstwowego turbanu, a usta toczyły pianę – najwyraźniej nie spodobało mu się, że musiał czekać na swoją kolej.
– Co to ma znaczyć? – Ciemnoskóry władca rzucił się biegiem w kierunku cesarza, wymachując rękami i wskazując upierścienionymi palcami na klęczącego na posadzce starca. – Jak śmiesz stawiać pospólstwo przede mną? Jestem królem Lohirath! Masz mnie traktować z należnym szacunkiem, szczeniaku!
– A ja jestem Cysorzem Grönedönu, piaskowy szczurze! … Cesarzem! – Nieco zmieszany, ale przepełniony już ognistą furią, Hrodgar zacisnął dłonie w pięści i ruszył naprzeciw monarsze. – To mój pałac i nikt nie będzie mi w nim rozkazywał!
Brekka, niczym duch, przesunął się chyłkiem w stronę Hammela i dopadł niczego nie podejrzewającego krzykacza, zanim ten w ogóle zdążył się zorientować, że coś mu grozi. Pewnie wymierzony cios podciął pod Lohiryjczykiem nogi, obalając go na kolana.
– Klękaj przed lepszym od siebie! – Warknięcie olbrzyma nie dopuszczało sprzeciwu, a ciężka dłoń lądująca na ramieniu dodatkowo przygniotła intruza do chłodnego kamienia. – I uważaj na słowa, chłystku!
– Jak śmiesz?! Jestem królem! Zabieraj ode mnie swoje brudne łapska, niewolniku! – Rommel wpadał w coraz większy szał. Piana na jego ustach spadała płatami u stóp Biczownika. – Ta zniewaga nie ujdzie ci płazem! Każę spalić to miasto, a ciebie, cuchnący barbarzyńco, wydam na męki!
*Plask*. Szybka niczym podmuch wiatru, otwarta dłoń Hrodgara uderzyła w policzek Lohiryjczka, zostawiając na nim czerwony ślad – młodzieniec zadał cios od niechcenia, kontrolując swoją nadludzką siłę. Upokorzony monarcha wydał z siebie okrzyk bólu i zdumienia – zapewne nikt inny nigdy nie odważył się go potraktować w podobny sposób. Jego oblicze na przemian oblewało się purpurą i bladło śmiertelnie. Wydawało się, że za chwilę mężczyzna wyzionie ducha, rażony nagłym atakiem apopleksji. W końcu jednak odzyskał głos.
– Wojna!
Brekka pochylił swoją brodatą twarz do ucha Hallema, wionąc przy tym swym niezbyt świeżym oddechem wprost w delikatny, przyzwyczajony do słodkich zapachów perfum nos południowca.
– Śmierć!
W tym cichym szepcie było więcej groźby niż Rommel mógłby wykrzyczeć przez kilka godzin nieustannego wrzasku – jasnym było, że w przypadku konfliktu, niewielkie, pustynne państewko zostanie zgniecione pod żelaznymi butami Grönedöńczków. Nagle, w ciszy, która zapadła po owym pojedynczym słowie, gdzieś spod nóg cesarza rozległo się przeciągłe miauknięcie. Młodzieniec zerknął w dół, a jego oblicze rozciągnęło się w radosnym uśmiechu, zupełnie jakby nie stał właśnie na krawędzi kolejnego przelewu krwi. Pochyliwszy się nieco, podniósł z podłogi grubego jak beczka, wyleniałego kocura o odgryzionym uchu oraz kilku brakujących palcach. Zwierzę mogłoby uchodzić za najbrzydszego przedstawiciela swojego gatunku – jego rzadkie futro było buro-brązowe z pojedynczymi plamkami żółci, krótki ogon wyglądał na wielokrotnie rozszarpywany, a palące się w płaskiej mordce oczy spoglądały złośliwie na otaczający je świat. Gdy tylko jednak znalazło się w ramionach Hrodgara, stworzenie zamruczało przymilnie i zmrużyło jątrzące się zielenią oczy, wtulając się w szeroką pierś młodzieńca, który zaczął czule drapać jego łeb.
– Nieładnie w ten sposób atakować sąsiadów! – Wzrok cesarza nie zaszczycił nawet klęczącego przed nim Lohiryjczyka. – Skoro jednak nie może być inaczej, z chęcią odwiedzę cię w twoim zamku, aby skosztować słynnego południowego wina!
Nagle podniósł oczy na wykrzywionego wściekle Hallema. Nie wyglądał już jednak na radosnego, wręcz przeciwnie – jego rysy stwardniały w lodową rzeźbę, chłodną i nieubłaganą. Bijące od niej zimno zdawało się mrozić szpik w przyzwyczajonych do gorącego słońca kościach ościennego monarchy.
– Chcesz wojny? Dobrze! –W jego głosie nie było ani odrobinki rozbawienia. – Zmiażdżę Lohirath! Nie potrzebuję tej piaskowej wylęgarni żmij, ale lepiej żeby stałą się kuwetą dla Frecki – złożył na łebku kocura delikatny pocałunek – niż żebyś ty nią rządził. Wyprowadź Jego Kórewską Mość z Grotu… Zużył już swój czas na audiencję!
Brekką wyszczerzył się ochoczo i, podniósłszy go za kołnierz, z łatwością zaczął wlec Rommela do wyjścia z Gawry. W ślad za nimi ciągnęły się ciskane po lohiryjsku przekleństwa i groźby, na które nikt nie zwracał najmniejszej uwagi. Hrodgar rzucił Sigewardowi taksujące spojrzenie, jakby szukając u swego mentora jakichś oznak sprzeciwu, jednak – ku swemu zaskoczeniu – usłyszał od niego jedynie:
– Postąpiłeś słusznie, Wasza Cesarska Mość. W Grönedönie nie panują zwyczaje południa.
Skinąwszy w podzięce głową, młodzieniec zwrócił się z kolei do wciąż czekającego na odpowiedź starego wojownika.
– Jak cię zwą, icendi?
– Wigstan, Wasza Cysorska Mość…
– Sługa pokaże ci miejsce, w którym dostaniesz ciepłą strawę, a następnie wskaże komnatę, gdzie będziesz mógł odpocząć! – Skinął palcem na jednego z heroldów, który natychmiast skłonił się i podszedł do niego, gotowy wypełnić rozkazy. – Twoja wioska otrzyma pomoc, klnę się na tarczę Cadrosa! Sam zapoluję na nawiedzającą was bestię! Idź, odpocznij, ruszymy jutro.
Bretwalda! – Tylko tyle było w stanie wydobyć się z zaciśniętego gardła mężczyzny. Nie trzeba było jednak więcej słów. Hrodgar pomógł mężczyźnie podnieść się na nogi podając mu wolną rękę, po czym popchnął go delikatnie w kierunku czekającego dworaka.
– Nie zapominam tych, którzy wierni służą cesarstwu. Tych, którzy mu zagrażają, również.
Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na drzwi, za którymi zniknął Brekka z wierzgającym dziko Rommelem, młodzieniec wrócił na swój tron, wciąż ściskając w objęciach Freckę. Zwierzę, zupełnie obojętne dla wydarzeń, które rozgrywały się wokół niego, zapadło w błogą drzemkę, pomrukując cicho przez sen.
– Następny!

Cnafa byrðen! (Sługa obowiązku)
„(…)Zwołajmy fyrd,” – fyrd to rodzaj pospolitego ruszenia
Asmiðian – Po przejęciu władzy, Hrodgar zlikwidował obozy szkolące Biczowników, w ich miejsce wprowadzając lżejsze ośrodki, w których ośmioletnich chłopców uczono walki, jazdy konnej itd. Były to właśnie asmiðian – „kuźnie”
Šernasvija – ciężka konnica ledaviańska. Chociaż ciężko nazwać konnicą oddział dosiadający ogromnych dzików…
Duguth – kapitan
Heretoga – pułkownik
Geócend! –  Zbawco
Ícendi – formalnie „ojcze”
Bana – demon

Bretwalda – Panie

2 komentarze:

  1. No, to przestałam trochę zdychać na upał, także mogę CI wreszcie skomciać :)
    "bronić swe potomstwo." Swego potomstwa
    "herb imperium przedstawiał dwa zwierzęta" dwa zwierzęta, rly?
    "mężczyźni zakradali się do legowisk potworów w poszukiwaniu ukruszonych zębów i ułamanych szponów, " A DLACZEGO NIE KOBIETY TEŻ? :P
    "Twarz młodzieńca zarumieniła się lekko, co w połączeniu ze spuchniętym nosem wcale nie dodało mu w tej chwili uroku." ja uważam wręcz przeciwnie :P
    "A z elfa to już byś się uci…" :D:D:D:D:D
    "Czyżbyś też zamierzał kpić ze swego sutenera? " to smutne, że nikt tego nie czyta, i że tylu ludzi ominie taki udany żarcik :D
    "Mój miecz zawsze będzie służył cesarstwu…" huehuehueheuehueeueheue :D
    " znany jednie samemu Hrodgarowi, " jedynie
    I na razi na tym skończę, bo jednak umieram nadal i nie mam mocy, idę pooglądac wieśka i wrócę z komciem jutro :)

    OdpowiedzUsuń
  2. "ziemi Egla F’elin" -> "ziem"?
    "Owce Brekki nie wytrzymałyby tempa marszu" :3
    "Groźne warknięcie łysego olbrzyma nie odniosło żadnego widocznego efektu na jego towarzyszu. " ??????????????????? nie odniosło widocznego efektu na towarzyszu???????????????
    "Twa wola kieruje mą dłonią, tak jak czynami każdego" wiem, ze to nie miał być żart, ale... huheuheuehuehuehue :D
    Bardzo, bardzo lubię Dziadziusia. Sigewarda, znaczy. Znaczy, Dziadziusia :D
    I fokle to kończ tą sesję i pisz :P
    Wiesz Ty co, teraz mnie naszla taka myśl, że to wygląda zajebiście dziwacznie, jak walisz tutaj wstawki w ichnim języku... No bo zobacz, teoretycznie, to całe rozmowy toczą się w gronedońskim? (Dobrze mówię?) i jak nagle są jakieś wtrącenia w jezyku, w którym cała rozmowa powinna się toczyć. I jest to co najmniej dziwaczne. Znaczy wiesz, ja wiem, że Ty nie jesteś jedynym, który tak robi, ale to taka moja uwaga odnośnie Twojego pisania, ale też całokształtu życia twórczego autorów książek. A, no i chodzi mi tylko o wtrącenia w dialogach, w kwestiach narratora to już są całkiem okej :)
    Dobra, nie mam siły szukać więcej błędów, znowu mam alergię i nie mam mocy ;_; nic mi się szczególnie w oczy nie rzuciło, w każdym razie :D
    Oczywiście historia trolla śmieszy mnie dziś tak samo jak pół roku temu, jak czytałam po raz pierwszy :P Nawet nie bardzo wiem co Ci powiedzieć, bo chyba wystarczającym komplementem odnośnie Cysorza będzie to, że podoba mi się dokładnie tak, jak wtedy, kiedy czytałam po raz pierwszy :D Dziadziuś numer dwa jest 10 na 10, i jak tak czytam o Cysorzu, i jeszcze mam w głowie Wiesia (do którego oczywiście zaraz wracam :D), to od razu brzmi mi w głowie "Cisza na morzu, cisza w komnacie, cysorz Hrodgar narobił w gacie" :P
    No. Widzisz, dzisiaj nie zabiłam Cię 5 komciami :P Ale tylko dlatego, że mnie alergia za bardzo męczy :P
    No, to idę, mam jeszcze jakieś półtorej godziny na Wiesia :P

    OdpowiedzUsuń