Wiadomości

Reklamy umieszczane poza zakładką "Spam" zostaną NATYCHMIAST usunięte!

czwartek, 11 sierpnia 2016

Rozdział III, cz. II

Trochę długo mnie nie było, jednak z radością ogłaszam, iż opowiadanie nie umarło, wciąż żyje i ma się dobrze. Miałem wrażenie, że nikt tego nie czyta, więc stwierdziłem, że nie ma sensu wrzucać... Skoro jednak są osoby, które chciałyby poznać dalsze losy Hrodgara, Brekki, Lugo i innych takich, postanowiłem wznowić publikacje. 
Od razu zastrzegam, że z kolejną częścią może być trochę niefajnie, ponieważ, gdy ją pisałem, nagle zabrakło mi prądu i musiałem przerzucić się na pisanie w zeszycie. A musicie wiedzieć, że nienawidzę przepisywać... Najgorsze jest to, że po tym feralnym fragmencie mam gotowe około 100 stron, których nie mogę wrzucić, bo będzie luka... Ale będę się starał jakoś zmusić do przepisania... 
Dzisiaj będzie trochę żartów, trochę tyrania Hrodgara i trochę... No, w sumie to tak naprawdę wstęp do samego rozdziału, no ale coś takiego musi być...
No... To Enjoy!


Dziedziniec Grotu pogrążony był w głębokim cieniu rzucanym przez masywną konstrukcję zamku – przebudzona niedawno tarcza słoneczna nie zdążyła jeszcze wznieść się dość wysoko, żeby jej promienie mogły prześlizgnąć się ponad potężnymi murami twierdzy. Wspaniałe płaskorzeźby pokrywające fasadę budynku traciły w owym półmroku ostrość konturów, przez co siedziba władcy Grönedönu wydawała się jednolitym konstruktem, którego powierzchnia przypominała zastygłą lawę – wypukłości, łuki i fantastyczne kształty mitycznych stworzeń zlewały się ze sobą, tworząc iluzję ogarniętej chorobą tkanki. Wizja ta doskonale pasowała do poprzedniego władcy Grotu – dla wielu osób rządy Cerdica były niczym zaraza, która za siedlisko obrała sobie serce Grönedönu – Żelazną Grań – i rozprzestrzeniała się coraz dalej i dalej, aż w końcu objęła w swe posiadanie całe cesarstwo.
Następca tronu podzielał ten pogląd – czarne mury twierdzy przywodziły mu na myśl przerażające wspomnienia, które, pomimo nieustannych wysiłków mających na celu zepchnięcie ich na dalszy plan, wciąż wypływały na powierzchnię jego umysłu. Wszyscy dworzanie doskonale pamiętali dzień, w którym – spędziwszy wcześniej całą noc na pijaństwie w towarzystwie swoich Biczowników – młody cesarz chwycił za stojący w kuźni młot o obuchu wielkości głowy przeciętnego człowieka i, złorzecząc górującym nad nim murom, próbował w pojedynkę zburzyć Grot – wprawne oko wciąż mogło dostrzec plamę głębszej czerni w miejscu, w którym potężne uderzenia odłupały spore kawałki kamienia. Potrzeba było Brekki i Lugo, żeby go powstrzymać.
Pomimo licznych napomnień ze strony Sigewarda, który robił co mógł, żeby nakłonić swego suwerena do przeniesienia się do wygodniejszych komnat, których całe dziesiątki świeciły pustkami na górnych kondygnacjach, Hrodgar uparcie odmawiał, twierdząc, że nie może znieść panującego w nich smrodu magii. Żadne argumenty nie trafiały do zatwardziałego umysłu cesarza i gdyby nie szacunek jakim darzył swego dawnego nauczyciela, młody cesarz spałby najprawdopodobniej w jednym z cekhauzów służących za sypialnie pozostałym Biczownikom. Idąc staruszkowi na kompromis, władca Grönedönu wybrał sobie najmniejszą, najskromniejszą i najbardziej oddaloną od serca pałacu komnatę i to właśnie w niej spędzał każdą przymusową godzinę zamknięcia w Grocie. Jednak i to nie przyszło mu łatwo – przynajmniej raz w tygodniu posyłał któregoś ze służących na targ, rozkazując mu kupić zapachowe świece, które następnie zapalał. Pozwalał im wypełniać maleńki pokoik swym ciężkim, mdłym aromatem do momentu, w którym zamieniały się w kopcące ogarki – wypędzał w ten sposób naprzykrzający się mu zapach czarów.  
Z tych oraz wielu innych powodów – jak chociażby przez zamieszkującą go rogatą duszę żądnego przygód awanturnika – młody cesarz korzystał z każdej nadarzającej się okazji, aby pozostawić za sobą ciążącą nad nim jak chmura burzowa twierdzę. Robił to bez cienia żalu, z lekkim sercem. Jednymi rzeczami, które za każdym razem skłaniały go do powrotu, byli jego towarzysze oraz silne poczucie odpowiedzialności za mieszkańców Grönedönu – wiedział, że oczekiwali oni od niego, iż zapewni im bezpieczeństwo i nie zamierzał zawieść pokładanych w sobie nadziei. Pomimo pozornej beztroski i dość niecodziennego jak na władcę podejścia do kwestii rządzenia, młody cesarz troszczył się o swoich poddanych bardziej niż którykolwiek z pozostałych monarchów Cynedoru. Nawet jeśli nie wszyscy z jego pobratymców doceniali lub nawet nie dostrzegali czynionych przez niego wysiłków.
Wyszedłszy na dziedziniec, Hrodgar rozejrzał się dookoła, rzucając zebranym tu i ówdzie grupom olbrzymich wojowników pożegnalne spojrzenia. Odpowiadali mu skinieniami głowy lub potężnymi pięściami uderzającymi w szerokie piersi. Część z nich kończyła właśnie obgryzać z mięsa sporych rozmiarów kości, więc, z braku lepszego pomysłu, salutowała swemu dowódcy wzniesionymi udźcami i żeberkami. Uśmiechając się, młody cesarz ruszył w stronę czekającego już na niego stajennego – postawnego mężczyzny z policzkiem przeciętym szeroką szramą, pamiątką po dniu, w którym został wzięty do niewoli. Tuż za nim, przywiązane do drewnianego słupa podtrzymującego kryty gontami daszek cekhauzu, stały trzy wspaniałe wierzchowce o urodzie i sile, których próżno byłoby szukać w pozostałych królestwach. Widząc zbliżającego się swego pana, sługa zgiął się w hardym pokłonie.
– Wasza Cesarska Mość! – jego akcent był sepleniący i nieco zbyt melodyjny jak na grönedöńskie standardy. Musiał pochodzić z jednej ze wschodnich wysp, na co zresztą wskazywała jego ciemna karnacja. – Wierzchowce gotowe do drogi. W jukach znajdzie Wasza Cesarska Mość zapasy na kilka dni. Ufam, że nie masz żadnych zastrzeżeń, panie?
Hrodgar ocenił stojące przed nim zwierzęta krytycznym okiem – przerastał każdego konia przynajmniej o pół głowy, a przecież były to największe bestie jakie znaleźć można było w stajniach Grönedönu. Ich szerokie piersi unosiły się miarowo w rytm spokojnych oddechów, a łagodne, mądre oczy spoglądały na młodzieńca w niemym oczekiwaniu. Cesarz zaśmiał się cicho i sięgnął do kieszeni podróżnego płaszcza po ukryte tam jabłka, które następnie podał każdemu ze zwierząt. Miał na sobie prostą, wiązaną w pasie koszulę z lekkiego materiału zabarwionego na szaro. Całości dopełniały czarne spodnie i wysokie buty do jazdy konnej. Gdy tak stał – w prostym odzieniu, bez okrycia głowy – wziąć go można było za prostego Biczownika – nic nie wskazywało na to, że ma się przed sobą władcę całego cesarstwa.
Przemawiając łagodnie do przeżuwających owoce wierzchowców, Hrodgar poklepał środkowego z nich – muskularnego gniadosza o lekko zaczerwienionych oczach – po pysku.
– Co powiesz, Kelpie? Masz ochotę na małą przejażdżkę? – Stuknął delikatnie czołem w czaszkę rumaka. – Zapolujemy na trolla? – Zwierzę zarżało entuzjastycznie, wywołując na twarzy cesarza kolejny uśmiech. – Wezmę to za „tak”.
Podszedłszy z boku do siodła – musiało zostać specjalnie zaprojektowane, żeby sprostać wymaganiom siedzącego na nim Biczownika – odgarnął przykrywające je juki i odsłonił ukryty pod nimi ciężki, dwuręczny miecz, który wcześniej kazał jednemu ze sług zanieść ze swojej komnaty do stajni. Wspomnienie krzepkiego mężczyzny stękającego z wysiłku pod ciężarem ostrza rozciągnęło oblicze młodzieńca w kpiącym grymasie. Jakby chcąc upewnić się, czy klinga jego ukochanego Naegölinga nie uległa zniszczeniu podczas transportu, Hrodgar wysunął broń na kilka cali, po czym, zadowolony z oględzin, włożył ostrze z powrotem do pochwy. Skinął stajennemu z aprobatą.
– Jest jeszcze coś, panie…– Mężczyzna po raz kolejny zgiął się w pokłonie. – Jeśli pozwolisz…
Niezbyt zainteresowany, młodzieniec skinął przyzwalająco głową, sprawdzając przy okazji czy popręgi siodła zostały dobrze zaciągnięte.
– Gdy poselstwo z Lohirath odjeżdżało… – Czoło cesarza zmarszczyło się gniewnie na wspomnienie Hallema i jego świty. Widząc to, sługa zbladł nieco, przez co jego szkarłatna blizna stała się jeszcze bardziej widoczna. – P-próbowali… Cóż, Wasza Cesarska Mość… Wygląda na to, że chcieli cię okraść, panie!
– Okraść? – Ze wszystkich niegodziwości, o które Hrodgar posądzał króla pustynnej krainy, złodziejstwo wydawało się najmniej prawdopodobne. – Powstrzymałeś ich?
– Nie, panie… – Stajenny uśmiechnął się złośliwie i sięgnął do pasa, skąd wyłuskał niewielkie zawiniątko z brudnego materiału, które następnie wyciągnął w kierunku władcy. – Twoja własność obroniła się sama!
Zaciekawiony, młodzieniec ostrożnie odebrał od mężczyzny tajemniczy przedmiot i powoli odwinął strzępy brunatnej tkaniny. Na czymś, co niegdyś mogło być serwetką lub chusteczką, leżało postrzępione i pokryte warstwą zakrzepłej krwi ucho. Ludzkie ucho z widocznymi dziurami od licznych kolczyków, które sługa zdążył już sobie najpewniej przywłaszczyć. Wciąż nie bardzo rozumiejąc o co chodzi, Hrodgar oddał stajennemu jego trofeum.
– Skąd… to masz?
– Znalazłem to w stajni, Wasza Cesarska Mość! – Uśmiech skurczył i pogrubił szkarłatną bliznę tak, że wyglądała ona teraz jak tłusta larwa przyklejona do twarzy łotra. – Tuż pod kopytami Fairich… Wciąż miała krew na pysku i na zębach…
Władca Grönedönu spojrzał ze zdumieniem na stojącą nieco za Kelpiem klacz o czarnej jak noc sierści i takiej samej grzywie. Jedynymi elementami, które odcinały się na tle jej ciemnej sylwetki były białka oczu oraz jasne znamię w kształcie gwiazdy znajdujące się dokładnie pośrodku czaszki zwierzęcia. Ulubienica Brekki uważana była za najspokojniejszego ze wszystkich wierzchowców służących Biczownikom za środek transportu i, jak dotąd, nigdy nie wykazywała się agresywnym zachowaniem. Tym bardziej dziwne wydawało się młodzieńcowi jej zachowanie. W końcu jednak, przemyślawszy całą sprawę, pogładził miękki pysk klaczy i nagrodził jej odwagę kolejnym jabłkiem.
– Czyż tak witamy poselstwa w naszym wspaniałym cesarstwie? – Zwierzę zarżało wesoło, rozkoszując się soczystym owocem. – Też nie lubię Lohiraryjczyków. Od razu widać, że jesteś prawdziwą mieszkanką Grönedönu! Będę też musiał ostrzec Brekkę przed… okazywaniem ci miłości. Kto wie, co stajenni mogą znaleźć w twoim boksie następnym razem?
– Twoje gnijące ścierwo! – Olbrzym pojawił się niewiadomo skąd tuż za plecami Hrodgara i z całej siły dźgnął go palcem pod żebra. – Chociaż pewnie będzie ono leżało pod Kelpiem, podczas gdy twój zadek łatwo będzie można pomylić z wiadrem! Wskakuj na siodło i w drogę!
– Czekamy na Wigstana! – Młodzieniec skrzywił się boleśnie i zaczął rozmasowywać obolałe miejsce. – Staruszku, musimy porozmawiać o twoich nawykach! – Oskarżycielsko wyciągnął palec w stronę przyjaciela. – To, że twój ojciec miał w zwyczaju dźgać cię w pewne miejsca nie oznacza, że możesz dawać upust swym tłumionym wspomnieniom w podobny sposób!
– Jezdem tutej, Wasza Cysorska Mość! – Pojawienie się siwowłosego mężczyzny ucięło dalszą dyskusję. – Możem ruszać!
Wieśniak miał na sobie tą samą zakurzoną kapotę, w której przybył do pałacu. Co prawda Hrodgar zaoferował mu odzież na zmianę, ten jednak grzecznie odmówił, zastawiając się starą, żołnierską dumą, która nie pozwalała mu przyjmować darowizn. Nie skorzystał też z propozycji kąpieli, a ponoć nawet skosztował parującej wody z mydłem, którą przynieśli mu w drewnianym cebrzyku służący, chwaląc przy tym zdolności cesarskiego kucharza. Jak widać, prosty lud nie zaprzątał sobie głowy rzeczami tak przyziemnymi jak kąpiel. Nie miał też zbyt wyrafinowanego smaku. Pogryzając ściskane w dłoni pęto kiełbasy, Wigstan skinął wolną ręką w kierunku wychodzącej na północ bramy prowadzącej do Żelaznej Grani i ruszył przed siebie żwawym krokiem. Zaskoczony jego zachowaniem, Hrodgar stał przez chwilę oniemiały. Dopiero po chwili odzyskał głos.
Icendi! Dokąd to?
– Wasza Cysorska Mość? – Mężczyzna zatrzymał się w pół kroku, niepewny co powinien ze sobą zrobić. – Do Culcheth daleka droga…
– Właśnie! A ty już raz przebyłeś ją pieszo! – Młodzieniec ujął w dłoń cugle trzeciego wierzchowca i ,podprowadziwszy gniade zwierzę do zaniepokojonego staruszka, wcisnął je w jego spracowane dłonie. – To Neul. Nazywamy go tak, ponieważ ma najlżejszy chód ze wszystkich wierzchowców w stolicy. Siedziałeś kiedyś w siodle?
– Zdarzyło się, raz albo dwa…
Głos Wigstana był nieufny, może nawet lekko przestraszony. Wystarczył pobieżny rzut oka na jego prostolinijną twarz, na której każda emocja odbijała się wyraźnie niczym chmury w nieruchomym lustrze jeziora, aby stwierdzić, że widok górującego nad nim zwierzęcia nie dodaje mu otuchy. Z całą pewnością zgodziłby się pokonać pieszo trzy razy dłuższy dystans niż znaleźć się w zasięgu szczęk stojącej przed nim bestii. Nawet łagodny wyraz oczu zwierzęcia nie pomagał w osłabieniu owego nieuzasadnionego strachu – w prostym umyśle starego żołnierza, Neul jawił się jako magiczny stwór, który przy najbliższej okazji zatopi zębiska w ciele dosiadającego go człowieka lub, co gorsze, rozwinie sprytnie ukryte dotąd skrzydła i wzbije się pod obłoki, od których wzięło się jego miano.
– Wasza Cysorksa Mość… Nie godzi sie… – Pierwsze kropelki potu zrosiły czoło mężczyzny. – Ja prosty człowiek, a nie panisko, żeby w siodle…
– Wybaczcie, icendi, ale bzdury gadasz! – Rozbawiony Hrodgar z pewną dozą wesołości obserwował blednącą twarz ich przewodnika. –   Na piechotę będziesz opóźniać pochód!
– Możem i jest stary, ale dotrzymam kroku! – Teraz z kolei oblicze Wigstana zaczęło nabiegać purpurą. Kropelki śliny i kawałki nieprzełkniętej kiełbasy pryskały dookoła i zaplątywały się w siwą brodę mężczyzny. – Nie bedem nikomu kulą u nogi!
– Źle mnie zrozumiałeś, icendi! – Młodzieniec zrobił skruszoną minę, ponieważ naprawdę nie chciał urazić człowieka, którego prawdziwie szanował jako zdolnego wojownika. – Zależy mi tylko na tym, żeby jak najszybciej pomóc twoim ludziom w Culcheth…
Przez twarz staruszka przeleciał cień niezdecydowania. Cesarz dał mu troszkę czasu, aby rozważył jego słowa – wiedział, że w tej chwili, w sercu mężczyzny jego własny strach kładziony jest na szali przeciwko trosce o najbliższych. Nie trzeba było czekać zbyt długo, żeby to drugie przeważyło. Wigstan skinął w podzięce głową i odebrał z rąk Hrodgara oferowane wodze. Stanąwszy przy Neulu, wyglądał nieco jak wyrostek próbujący dosiadać zwykłego konia. Młody cesarz żałował troszkę, że nie miał na podorędziu takiego wierzchowca, jednak wiedział, że jego słowa były prawdziwe – wioska mężczyzny była zagrożona i każda zwłoka mogła kosztować życia kolejnych osób. Nie było czasu na znalezienie mniejszego zwierzęcia.
Nie czekając, aż staruszek wdrapie się na siodło, władca Grönedönu odwrócił się do niego plecami i, podszedłszy do Kelpiego, zręcznie wskoczył na jego grzbiet. Brekka powtórzył jego manewr, jednak zrobił to z nieco większym trudem – Fairich dreptała nerwowo na boki, nie mając najwyraźniej ochoty na dźwiganie jego ciężaru. Dopiero, gdy olbrzymowi udało się jakoś usadowić na skórzanym siedzeniu, klacz uspokoiła się i zaczęła leniwie skubać niewielką kępkę zielonej trawy rosnącej na piasku, którym wysypany był dziedziniec. Wkrótce i Wigstan był już w siodle – z małą pomocą stajennego, staruszkowi udało się jakoś dosiąść olbrzymiego rumaka. Trzymał się nienaturalnie prosto, a w dodatku za mocno ściągał cugle, przez co zwierzę zaczęło niespokojnie parskać i szarpać gniadym łbem. Nie pomagało to mężczyźnie przezwyciężyć jego strachu, jednak robił co mógł, żeby sprawiać wrażenie osoby, która wie co robi. Strzelił lejcami, aby zachęcić wierzchowca do ruszenia z miejsca.
Adhart!
Neulen ani drgnął.
– No to wyruszyliśmy… – Brekka splunął pod końskie kopyta. – Byłeś kiedyś na kurwach, dziadku?
Zdziwiony podobnym pytaniem, mężczyzna zdołał tylko skinąć potwierdzająco.
– Więc podstawy mamy za sobą! – Biczownik podkurczył górną wargę i zaczął wydłubywać sobie coś z pomiędzy zębów. – Wyobraź sobie, że lejce to największe, najjędrniejsze cyce, jakie w życiu widziałeś! Nie wypuściłbyś takich z rąk, hę?
Tym razem stary żołnierz przytaknął bardziej skwapliwie, a jego oczy zamgliły się nieco, podczas, gdy palce rzeczywiście mocniej chwyciły wodze.
– Dobrze! – Olbrzym wytarł brudny paznokieć o pierś skórzanego kaftana z obciętymi ramionami, który miał na sobie. – Teraz nogi… Jak dałbyś tej cycatej ślicznotce znak, że chcesz żeby zwiększyła tempo?
– Jak?
 Wigstan zdawał się być nieobecny, zupełnie jakby jego myśli krążyły wokół innych, dalece ważniejszych tematów.
– Ściśniesz jej cholerny zadek!
Kolana staruszka nacisnęły nieznacznie na końskie boki. Zwierzę parsknęło poirytowane i odwróciło łeb, aby spojrzeć na siedzącego na jego grzbiecie intruza, jednak wciąż nie ruszyło się z miejsca.
– Mocniej! To kurwa, nie księżniczka, nie stłucze się! – Od razu widać było, że Brekka doskonale się bawił, co poznać można było chociażby po szerokim uśmiechu, który gościł na jego twarzy oraz płonących w oczach iskrach. – A teraz skłam, że ją kochasz!
Będący całkowicie pogrążonym w świecie fantazji, mężczyzna bez cienia oporu poddał się woli nabijającego się z niego Biczownika.
– Kocham cię!
Dźgnięty kolanami pod boki, rumak zarżał obrażonym tonem i postąpił kilka kroków naprzód, jednak po chwili znów się zatrzymał, gdy nacisk ustąpił – przestraszony nagłym ruchem zwierzęcia, staruszek rozluźnił nogi i okrągłymi z przerażenia oczami wpatrywał się w koński kark. Tymczasem Brekka i Hrodgar robili co mogli żeby nie spaść ze swoich siodeł w napadzie szaleńczego śmiechu. Dołączyli do nich również pozostali Biczownicy, którzy z pewnej odległości przyglądali się całemu zajściu. Po chwili wahania, również i Wigstan przyłączył swój rechot do powszechnego chóru. Dziedziniec wypełnił się niskim dźwiękiem wydobywającym się z setek potężnych piersi. Sama ziemia wydawała się od niego drżeć, a podenerwowane konie, specjalnie przecież trenowane do znoszenia bitewnego tumultu, tuliły do siebie uszy i wydawały chrapliwe odgłosy przerażenia. Potrzeba było dłuższej ciszy, aby panująca dookoła wesołość ucichła.
– Wasza Cesarska Mość! – Ostatnie salwy śmiechu wisiały jeszcze w powietrzu, kiedy od strony Grotu dobiegł całą grupkę czyjś naglący głos. – Wasza Cesarska Mość racz poczekać!
– Nie wyjedziemy z tego przeklętego miasta… – Ton Brekki był zrezygnowany i pełen najprawdziwszego zawodu. – Zestarzeję się w tym siodle!
Na to już trochę za późno, nie sądzisz?
Zbyt zajęty swoim rozczarowaniem, olbrzym nie wysilił się nawet, żeby odpowiedzieć Hrodgarowi jakąś celną ripostą. Zamiast tego machnął tylko na niego dłonią, zupełnie jakby odganiał od siebie uciążliwego owada, który nie robi nikomu krzywdy, jednak irytuje swoim bezustannym bzyczeniem nad uchem.
– Przepadnij, Pisklaku, nie widzisz, że cierpię?
– Wasza Cesarska Mość! – Głos był coraz bliżej, stając się przy okazji bardziej natarczywy. Nie było już też wątpliwości co do jego właściciela. – To nie może zaczekać!
Na skraju tłumu zgromadzonych przed Grotem Biczowników powstał jakiś ruch – olbrzymi wojownicy zaczęli rozstępować się na boki, robiąc miejsce biegnącemu na oślep Cevericovi, który co i rusz potykał się o rąbek swojej przydługiej szaty. Łysina mężczyzny lśniła od potu, choć przebiegł dopiero zaledwie kilkaset stóp – mag nie należał do najbardziej wytrzymałych osób, co nie dziwiło cesarza, który pewnego razu miał nieprzyjemność widzieć go bez koszuli – był on przeraźliwie chudy, który to mankament zazwyczaj skutecznie maskowała obszerna szata, nadająca całej postaci czarownika nieco więcej ciała. W rzeczywistości składał się on z samych kości i skóry, podtrzymywanych razem chyba tylko i wyłącznie za pomocą magii. Nic więc dziwnego, że zanim dopadł do czekających na niego mężczyzn, miał już problemy ze złapaniem oddechu i musiał wesprzeć się o koński bok. Przerażone obecnością płynącej w żyłach Ceverica mocy, zwierzę cofnęło się nieco, omal nie przewracając dyszącego czarodzieja.
– O co chodzi, druidzie? – Hrodgar z rozbawieniem obserwował  drobnego człowieczka walczącego o każdy haust powietrza. – Spieszymy się!
– Wasza… Cesarska… Mość… Wybaczy, ale… – Przerwał na moment dla uspokojenia szaleńczo bijącego serca. – …stem druidem! Należę do zakonu… Telepatów! – Przypominał psa, który w upalny dzień wystawia jęzor na zewnątrz i dyszy, aby się ochłodzić. – Skończyłem odpowiednią szkołę, wszystkie niezbędne certyfikaty przedstawiłem do wglądu…
Rozbiegane, różnokolorowe tęczówki skryły się pod ciężką kotarą powiek, zupełnie jakby wyczerpany biegiem mężczyzna zamierzał zasnąć. Po chwili jednak otworzył oczy i, podrapawszy się po swoim bulwiastym nosie, zaczął z nabożną uwagą przyglądać się Kelpiemu. Wyciągnął rękę i, dotknąwszy końskiej sierści, wodził upstrzonymi atramentem palcami po boku zwierzęcia, mamrocząc coś do siebie. Do uszu Hrodgara dochodziły tylko strzępki, jednak sam rumak – najwyraźniej obdarzony lepszym słuchem niż jego właściciel – wpatrywał się w druida przerażonym wzrokiem, zupełnie jakby rozumiał każde jego słowo i żadne z nich mu się nie spodobało.
– Doskonały! … nosiciel… tak, nadałby się… okres inkubacji… usunąć zbędne organy… Tak, to mogłoby się udać… – Podniósł twarz ku swemu władcy. – Wasza Cesarska Mość mógłby pożyczyć mi swego wierzchowca na kilka miesięcy? Przeprowadzam pewien eksperyment, który umożliwi mi stworzenie pewnej hybrydy…
– Czego? – Młodzieniec nie był pewien, czy dobrze zrozumiał. – A cóż to takiego?
– Hybryda, panie, to zwierzę będące połączeniem dwóch różnych gatunków! – Twarz Ceverica rozjaśniła się niezdrowym blaskiem fanatycznego zapału. – W tym przypadku, stworzę ci, Wasza Cesarska Mość, najwspanialszą kawalerię, jaką widział świat!
– Doprawdy? – Teraz Hrodgar był rzeczywiście zainteresowany pomysłem swego maga. Nie potrzebował co prawdzie kawalerii, jednak jako zagorzały miłośnik sztuki wojennej, ciekaw był, co też czarodziej ma na myśli. – A na cóż ci mój koń?
– Umieszczę w jego układzie rozrodczym połączone ze sobą płody koński i ludzki, tworząc nowy, potężniejszy gatunek – Człekonia. – Blask bijący od różnokolorowych oczu mężczyzny był obłąkańczy, niezdrowy. – Nie masz się o co martwić, panie! Twojemu zwierzęciu nic się nie stanie! Konie mogą żyć bez płuca i jednej nerki!
– Jakkolwiek interesująco brzmi ta oferta – Hrodgar musiał wysilać całą swoją wolę, żeby nie rozszczepić Ceverica na pół za sam pomysł stworzenia podobnego okropieństwa. – Nie mogę jej przyjąć. Po pierwsze, Kelpie jest mi potrzebny, a po drugie – wzruszył ramionami, jakby tłumacząc się przed magiem – to ogier.
– To żaden problem, Wasza Cesarska Mość! – Druid zbył obiekcje młodzieńca lekceważącym machnięciem dłoni. – Nie ma takiej rzecz, której nauka wcześniej czy później nie osiągnie!
– Z przykrością muszę odmówić, przyjacielu!
Posiadanie na swoim dworze czarodzieja było przywilejem, którego niewielu władców doświadczało – magowie nie dawali się przekupić obietnicami bogactw ani nadań, nie interesowały ich córki monarchów ani służba większemu dobru… Jedynym, co mogło ich zwabić na służbę była Studnia –  Putea,  jak nazywali owo tajemnicze zjawisko w swym naukowym języku. Młody cesarz wiedział o nim tylko tyle, ile Ceveric zechciał mu wyjawić, a było tego niewiele – najwyraźniej, niektóre miejsca emanowały olbrzymią mocą, którą odpowiednio przeszkolony czarodziej mógł nagiąć do swojej woli. Były to jakby naturalne źródła magicznej esencji, z których można było czerpać niekończące się nigdy zasoby energii. Jednym z takich punktów był Grot. Według wyjaśnień mężczyzny, fundatorem zamku był potężny czarodziej, który, chcąc zapewnić sobie wyłączne prawo do użytkowania Studni, zbudował nad nią fortecę.
Z niejasnych wyjaśnień Ceverica wnikało także, że Grönedöńska Pueta różniła się od tych rozsianych w innych częściach świata, gdyż emanowała o wiele potężniejszą energią. Jednak była też cena, którą musiał zapłacić każdy, kto czerpał z jej nieprzebranych zapasów mocy. Z tego samego powodu, po objęciu tronu przez Hrodgara, zaledwie dwóch magów zgłosiło się do niego na służbę. Jeden z nich wytrzymał tylko kilka miesięcy po czym, zbudowawszy maszynę, która według niego miała pozwolić mu latać, skoczył ze środkowej, najwyższej wieży Grotu. Co prawda jego wynalazek – skrawek impregnowanej skóry naciągnięty na trójkątną, drewnianą ramę – przez pewien czas wykazywał dość niesamowite skłonności do współpracy, to po kilku chwilach byle jak sklecony uchwyt poddał się pod ciężarem zwisającego z niego ciała i nieszczęśnik runął wprost na blanki, z których później żołnierze musieli go zdrapywać. Drugim magiem był Ceveric, który na początku współpracy z cesarstwem budził powszechne zaufanie i szacunek, płynące z jego spokojnego i rozsądnego sposobu bycia. Bliskość Studni stopniowo odbierała czarodziejom zmysły.
Jednak nawet na wpół szalony i opętany przez swe obłąkańcze pomysły, mężczyzna był zbyt cenny dla Hrodgara, aby ten mógł dać się ponieść emocjom i po prostu zabić popadającego w coraz głębszy obłęd nieszczęśnika. Zresztą, podobny czyn spotkałby się z niezadowoleniem, a może nawet i wypowiedzeniem wojny ze strony Kolegium – potężnego stowarzyszenia zrzeszającego magów ze wszystkich krain, którego siedzibą była ognista wyspa Beltanea. Biczownicy mogli walczyć z niemalże każdym przeciwnikiem, jednak młody cesarz nie chciał testować ich przeciwko armii rozwścieczonych czarodziejów.
Obrzucił więc tylko stojącego przed nim mężczyznę niezbyt przychylnym spojrzeniem, mając nadzieję, że mag odczyta w nim dezaprobatę, którą żywił do podobnych pomysłów, Ceveric zdawał się jednak nie zauważać okazywanego przez cesarza braku entuzjazmu i – najwyraźniej sądząc, że zdoła przekonać swego władcę do zmiany zdania – kontynuował swą prośbę.
– Jeśli zatem nie ten, pozwól mi, Panie, wybrać sobie innego konia z twojej stajni! – Oczy mężczyzny lśniły niezdrowym blaskiem, w którym można było dostrzec buzujące płomienie szaleństwa, za którymi tańczyły rzucane przez nie cienie niewyobrażalnego geniuszu. Czarodziej bez wątpienia używał przed chwilą Studni. – Płodem ludzkim nie musi się Wasza Cesarska Mość martwić! Przechadzając się ulicami Żelaznej Grani, widziałem wiele ciężarnych kobiet. Jestem pewien, że za odpowiednią opłatą, zgodzą się udostępnić mi swoje…
Genoh! – Zaciśnięte na wodzach wierzchowca pięści młodego cesarza przybrały koloru wybielonej przez słońce kości. – Trzymaj się z daleka od stajni, rynku, miasta, okolicznych wiosek i każdego innego miejsca, w którym możesz odczuć pokusę spełnienia swoich bluźnierczych pomysłów! Grot widział już wystarczająco dużo bestialstwa i lekceważenia ludzkiego życia! Nie pozwolę, aby szalone mrzonki mego ojca zakwitły ponownie za sprawą twoich eksperymentów!
– Wasza Cesarska Mość ma wielu poddanych – mag wydawał się szczerze oburzony skąpstwem Hrodgara – z pewnością jeden lub…
– Po moim trupie!
 Młodzieniec pochylił się w siodle tak, że od różnokolorowych tęczówek Ceverica dzieliło go zaledwie kilka cali. Szaleństwo, które w nich dostrzegał, bladło w porównaniu z grającą w jego własnych oczach furią niczym płomień świecy tlący się na tle wschodzącego słońca.
– Skoro raczyłeś o tym wspomnieć, Panie – łysy mężczyzna rozpromienił się niczym dziecko, któremu właśnie podetknięto łakocia, zupełnie zapominając o ostrych słowach jakimi cesarz skwitował jego ostatnią prośbę. – Od dłuższego czasu interesowały mnie rytuały, za pomocą których twój ojciec przeprowadzał przemianę Biczowników… Zaiste, byłoby to niepowetowaną stratą, gdyby podobny geniusz zaginął! Czy Wasza Cesarska Mość byłaby skłonna ofiarować swoje ciało na potrzeby nauki? – Widząc przemykający po twarzy Hrodgara cień zbliżającego się gniewu, mag uśmiechnął się rozbrajająco. – Oczywiście, kiedy tylko serce Waszej Cesarskiej Mości przestanie bić!
W ostatniej chwili udało mu się odskoczyć przed nacierającą na niego Fairich. Sztuki tej jednak nie dokonał sekundę później, kiedy to błyskawicznie wyciągnięta dłoń Brekki ułapiła go za kołnierz brązowej szaty i uniosła do góry. Zanim zdążył pojąć co się dzieje, jego nogi unosiły się już na wysokości prawie metra nad ziemią. Nierozumiejącymi oczami wpatrywał się w źrenice trzymającego go olbrzyma o niezbyt zachęcającej aparycji, dodatkowo wykrzywionej wyrazem ledwo powstrzymywanej furii.
– „Geniusz”? – Głos Biczownika drżał od tamowanego gniewu. – Masz chociaż odrobinę pojęcia o tym jak wyglądało nasze szkolenie? – Bez śladu wysiłku potrząsnął Cevericiem, zupełnie jakby był on szmacianą lalką, a nie człowiekiem z krwi i kości. – Możesz sobie wyobrazić co czuje dziesięcioletnie dziecko rozciągnięte na stole Nerungów?! Nie? – Olbrzym wyszczerzył się groźnie i podniósł bezwładnego maga jeszcze wyżej, tak, że teraz niemalże szeptał mu do ucha. – Przestań zatem testować moją cierpliwość i nie wspominaj o tym więcej! W przeciwnym wypadku, będę szczęśliwy mogąc ci pokazać efekty owego „geniuszu”. Jestem pewien, że Jego Cesarska Mość nie będzie miał nic przeciwko, prawda, Pisklaku?
Jeśli jednak liczył na potwierdzenie swojej groźby, srodze się zawiódł – siedzący sztywno w siodle Hrodgar spoglądał nieruchomymi oczyma w pustkę gdzieś ponad dachami Grotu. Na jego twarzy malował się ból.

***
W pomieszczeniu, do którego go zawleczono cuchnęło. W nieruchomym, gęstym niczym poranna mgła powietrzu lochu, unosił się smród będący miksturą wielu nieprzyjemnych zapachów. Odór zestarzałego potu mieszał się z pozostawiającym metaliczny posmak fetorem krwi, nad wszystkim zaś unosiły się wyziewy owego ledwo uchwytnego dla ludzkiego węchu feromonu, który ciało człowieka wydziela w obliczu śmiertelnego przerażenia. W swoim obecnym stanie, ze wszystkimi zmysłami napiętymi do granic wytrzymałości, wyczuwał ów charakterystyczny zapach niczym ogar węszący przeszytego strzałą bażanta. Było w nim coś, co jednocześnie go odpychało jak i dawało – jak na ironię – poczucie bezpieczeństwa. Strach. Przez spędzone w obozie miesiące, zdążył się z nim oswoić, a nawet w pewnym stopniu zaczął traktować go jako dobrego towarzysza. Owo uczucie, dla większości chłopców w jego wieku obezwładniające i wywołujące płacz, dla niego było niczym wierny pies stojący na straży.
Dzięki lękowi zawsze był w pogotowiu, ciągle przygotowany na cios, wszędzie widzący zagrożenie… Czasami, leżąc w chłodnej izbie cekhauzu i wsłuchując się w ciężki oddech leżącego w pobliżu Brekki, zastanawiał się jakim cudem udało mu się przetrwać czas, w którym traktował strach jako coś niepożądanego, przykrego, coś, bez czego żyłoby mu się lepiej. Od dnia, w którym siepacze jego ojca oderwali go płaczącego od matczynej spódnicy, obawa i niepokój towarzyszył mu nieustannie niczym bliźniacze cienie padające w południe.
Początkowo odbierały mu chęć do życia – bał się tak bardzo, że przestał jeść. Niemal miesiąc zajęło psom Cerdica dostarczenie młodego dziedzica z położonego na południowych rubieżach Grönedönu Comraich, gdzie ukrywał się wraz z matką, do Żelaznej Grani, wprost w szorstkie i lepkie od krwi łapy Nerungów. Podczas tej długiej podróży, żołnierze musieli zmuszać chłopca do jedzenia, jednak efekty tego były mizerne, w wyniku czego, siedmioletni Hrodgar dotarł do stolicy na wpół zagłodzony, z zapadniętymi policzkami i ogromnymi, płonącymi gorączką strachu oczami. Nie bacząc na kiepski stan zdrowia swojego syna, cesarz rozkazał natychmiast zamknąć go w obozie Biczowników zwanym Casgradh, gdzie mały następca tronu miał rozpocząć mordercze szkolenie.
Już pierwszy dzień nauczył go, że do tej pory nie miał najmniejszego pojęcia czym jest strach. Nieustanny świst opadających batów, krzyki bólu i trzask pękającej pod razami rzemienia skóry towarzyszył mu od świtu do późnej nocy, kiedy to wycieńczonym rekrutom pozwalano w końcu na chwilę odpoczynku. Pamiętał doskonale pierwsze prawdziwe cięgi, które otrzymał od bezlitosnego nadzorcy, przez wszystkich po kryjomu nazywanego Deala – Pijawką, z uwagi na nieprzyjemny zwyczaj tłuczenia swych podopiecznych do krwi. Ledwo mogąc ustać na nogach, Hrodgar dowlókł się do cekhauzu i upadł nieprzytomny na ziemię. Obudziło go delikatne potrząsanie i czyjaś miłosierna dłoń obmywająca mu rozpalone czoło mokrą szmatką.
– Spokojnie, Pisklaku, spokojnie! – Głos był twardy niczym ryk szarego niedźwiedzia, jednak miał w sobie coś, co kojąco wpłynęło na chłopca. – Nie umieraj mi tutaj, bo pomyślę, że zmarnowałeś mój cenny czas! A musisz wiedzieć, że nie lubię, kiedy ktoś to robi!
Tak poznał Brekkę, który od tamtego czasu stał się jego niewidzialnym opiekunem. Mężczyzna był już wówczas Biczownikiem od kilku lat i otaczała go sława bezlitosnego wojownika, który w bojowym szale był w stanie dokonać niewyobrażalnych rzezi. Nawet wśród Nerungów cieszył się złowrogim szacunkiem, nie przeszkadzało im to jednak w okładaniu go batogami przy każdej, najmniejszej nawet okazji. Jego siła i olbrzymie wręcz rozmiary nie zdawały się w ich przypadku na nic – Cerdic przezornie dobierał swoich treserów, dbając o to, by każdy z nich przeszedł odpowiednie szkolenie magiczne, dzięki któremu byli oni w stanie z łatwością unieruchomić zbyt napastliwego rekruta. Brekka nie mógł więc obronić swego młodego towarzysza przed razami, w zamian jednak pokazał mu jak radzić sobie w obozie.
– Strach – mówił upewniwszy się, że nikogo nie ma w pobliżu – jest jak wygłodniały wilk. Większość ludzi, gdy spotyka go na swojej drodze ucieka lub, zbyt przerażona by działać, stoi jak wrośnięta w ziemię. Wtedy bestia dopada ich i rozrywa na strzępy, karmiąc się ich truchłem. Tchórze, głupcy, nieudacznicy… Nigdy nie staną się prawdziwymi wojownikami. Wypierają strach, odrzucają go, broniąc się przed nim jakby był najgorszym, co może ich spotkać. Nie mają pojęcia, że w ciemnościach czają się rzeczy o wiele gorsze od wilków… Prawdziwy bohater wie, że lęk jest nieodłącznym towarzyszem każdego, kto ma do czynienia ze śmiercią. Nie pozwala mu jednak przejąć nad sobą kontroli. Powoli, cierpliwie stara się okiełznać wilka, zamieniając go z czasem w wiernego psa, który będzie służył swemu panu do ostatniego oddechu. Strach jest dobry. Każe nam wystrzegać się ciemności i tego, co się w niej czai. Pozwala zachować czujność i trzeźwość umysłu. Ale tylko wtedy, kiedy to ty masz nad nim kontrolę. Tylko głupiec może niczego się nie bać.
– Ale… – Hrodgar uniósł na towarzysza pełne dziecięcego zdziwienia oczy, w których dało się odczytać iskierki podziwu i nieskrywanej zazdrości. – Ty niczego się nie boisz!
– Cóż – olbrzym uśmiechnął się szeroko, ukazując połamane siekacze – nigdy nie twierdziłem, że jestem mędrcem, nieprawdaż?
Teraz musiał skorzystać z owych lekcji. Z otaczających go ciemności napływały, fala za falą, wrzaski pozostałych rekrutów, którzy dostąpili już wątpliwego zaszczytu przystąpienia do rytuałów. Ktoś zawył przeciągle, a po chwili z drugiego końca komnaty odpowiedział mu inny, o wiele dłuższy okrzyk przeraźliwego bólu. Hrodgar spróbował odwrócić głowę w kierunku źródła dźwięku, jednak podtrzymująca jego czoło skórzana opaska uniemożliwiała mu jakiekolwiek ruchy. Mógł jedynie przewracać oczami, jednak to na niewiele mu sie zdało. Widział tylko ginący w mrokach sufit i dochodzący gdzieś z oddali blask pojedynczej pochodni. Po kolei próbował poruszyć wszystkimi kończynami, jednak szybko zrezygnował – Nerundzy przywiązali go tak dokładnie, że nie mógł przesunąć się choćby o cal. Na próbę napiął przerośnięte jak na dziesięciolatka mięśnie, jednak opaski nie puściły. Jedynym efektem, jaki osiągnął, była strużka krwi, która zaczęła sączyć się z otartego nadgarstka.
Pod sobą czuł lepką od brudu, chropowatą powierzchnię stołu, który sam w sobie zdawał się być zaprojektowany jako narzędzie tortur – pokryty brązowawym naciekiem blat w wielu miejscach przebity był ostrzami gwoździ, które boleśnie kłuły nagą skórę chłopca – pomimo panującego w lochach chłodu, od którego oddech zamieniał się w białą jak mleko mgiełkę, Hrodgar nie miał na sobie ubrania. Czuł jak całe jego ciało dygoce od zimna, a wyraźnie rysujące się mięśnie tężeją. Ze zgrozą przypomniał sobie minę Brekki, gdy ten mówił mu o czekającej go próbie.
– Bądź silny, Pisklaku! – Zazwyczaj wesoła mina olbrzyma była tego dnia przygaszona i współczująca. – Będzie bolało jakby sam Azarus wyruchał cię swym młotem, a potem na dokładkę obdarł mięso od kości.
Usłyszał czyjeś kroki. Wiedział, że idą po niego jeszcze zanim zobaczył nad sobą czyjś wydłużony cień. Jakaś ręka przesunęła się nad jego ciałem, podczas, gdy dziwnie znajomy głos mruczał pod nosem niezrozumiałe formułki. Pojawił się ktoś jeszcze. Bijąca od przybysza aura niemal paliła, wypierając zalegające w lochach zimno. Czoło chłopca pokryło się grubymi kropelkami potu – rozpoznał stojącego nad nim maga.
– Witaj, synu! – Cerdic przesunął nad klatkę piersiową Hrodgara swój kościsty palec, którego końcówka ociekała jakimś ciemnoczerwonym płynem i zaczął rysować na skórze swego potomka tajemnicze symbole. – To twój wielki dzień!
Gdy skończył wykreślać pierwszą runę, dziwaczna substancja, której używał rozjarzyła się jaskrawą luminescencją i z obrzydliwym skwierczeniem zaczęła wżerać się w ciało leżącego na stole chłopca. W powietrze wzbił się obłoczek niebieskawego dymu cuchnącego rozkładem i, co dziwniejsze, różami. W głowie następcy tronu eksplodował obezwładniający ból. Pod zaciśniętymi powiekami rozbłysnął mu ten sam krwisty symbol, który powoli znikał z jego klatki piersiowej. Mięśnie zaczęły mu drżeć i napinać się do granic możliwości – kiedy wydawało się, że już bardziej nie mogą, że granica ich wytrzymałości została osiągnięta, kolejne spazmy bólu wyprowadzały Hrodgara z błędu.
Nie płakał, jednak w kącikach oczu zbierały mu się wyciśnięte ogromnym cierpieniem łzy, które spływały po jego trupiobladych policzkach i wsiąkały w twarde drewno, dołączając do niezliczonej liczby swych poprzedniczek, których całe tysiące wylały się przez trwające od ponad piętnastu lat eksperymenty Cerdica. Nie okazał słabości – mocno zaciskając zęby, wpatrywał się martwo w wiszący nad jego głową sufit, ze wszystkich sił starając się wyłowić jakiś najdrobniejszy nawet szczegół, na którym mógłby skupić swoją uwagę. Nic takiego jednak nie dostrzegł – miał przed oczami wyłącznie aksamitną ciemność i ulatujące w nią smużki niebieskiego dymu.
Kolejne runy, choć ciężko było w to uwierzyć, okazały się jeszcze gorsze. Ból rozpalał się teraz w całym ciele chłopaka, zupełnie jakby wrzucono go do kadzi z wrzącym olejem. Czuł niemal, jak napuchnięte mięśnie starają się przebić napiętą skórę, która robiła się coraz bardziej i bardziej przezroczysta. Grube, nabrzmiałe od ciśnienia żyły pulsowały wściekle, pełzając niczym mięsożerne larwy, usiłujące opuścić umierające ciało żywiciela. Każde uderzenie serca pobrzmiewało w jego uszach niczym uderzenia setek dzwonów i groziło pęknięciem bębenków, a tłoczona przez nie krew zdawała się rozsadzać arterie. Usłyszał dziwny trzask, a po chwili poczuł na policzkach, wargach i brodzie coś ciepłego i lepkiego. Pod jego głową zaczęła zbierać się kałuża szkarłatu, która wypływała z każdego otworu w jego czaszce. Na języku miał metaliczny posmak, od którego zbierało mu się na wymioty. Chcąc nie chcąc, z uwagi na ograniczoną możliwość ruchu, Hrodgar zmuszony był połykać napływającą mu do ust krew, aby uniknąć utopienia się w niej.
Kolejna smuga magicznego dymu uleciała ku górze, pociągając za sobą następne spazmy, zupełnie jakby zaczepiwszy o energię życiową chłopaka, ciągnęła ją ze sobą ku mrocznemu sklepieniu, usiłując ograbić z niej osłabione ciało, które walczyło ostatkiem sił, przysparzając następcy tronu cierpienia. Jego stawy wygięły się pod niemożliwymi kątami, czuł niemalże jak dziwnie gąbczaste kości zmieniają swe ułożenie i rozmiar. Każda z nich płonęła bólem i jęczała, poddawana nieznośnym obciążeniom. Było tak, jakby ktoś starał się je rozciągnąć na łożu tortur. Razem z nimi, wydłużały się ścięgna i mięśnie, organy wewnętrzne, skóra… Plecy Hrodgara wygięły się w łuk, a przytrzymujące go opaski zatrzeszczały w proteście, jednak nie puściły – wzmocnione dodatkowo zaklęciami, miały za zadanie oprzeć się każdej sile.
Gałki oczne eksplodowały mu bólem. Czuł dwa niewidoczne, rozżarzone do białości pręty wbijające się w sam środek źrenic i docierające aż do mózgu. Cierpienie było tak wielkie i tak obezwładniające, że nie poczuł nawet jak jego pęcherz nie wytrzymał i opróżnił swoją zawartość na i tak cuchnący już stół. Wciąż jednak nie krzyczał. Udręczony umysł chłopaka uciekł do ostatniego wspomnienia z przed zamknięcia w lochach.
Siedział w pogrążonym w grobowej ciszy cekhauzie i niepewnie rozglądał się dookoła. Wszędzie widział ponure twarze starszych Biczowników, którzy spoglądali na swych młodszych, nieopierzonych towarzyszy niedoli z mieszaniną współczucia i bezradności. Wiedzieli co ich czeka, sami przechodzili Rytuał w ich wieku. Nie oznaczało to jednak, że życzyli owym dziesięciolatkom tego samego.
Nie było zwyczajnych żartów i przekomarzań, siłowania na rękę, zapasów… Wszyscy stracili ochotę na rozmowę. Młodsi, którzy następnego dnia mieli zostać poddani okrutnemu zabiegowi przemiany w Biczowników, kupili się w większych grupkach, bez słów dodając sobie nawzajem otuchy towarzystwem braci. Tylko Hrodgar trzymał z dala od swych rówieśników, ze spokojem godnym kogoś o wiele starszego, wykonując kolejną już tej nocy serię ćwiczeń. Siedzący przy nim olbrzym o jasnych włosach i gładkim obliczu próbował odwrócić jego uwagę beztroskimi opowieściami.
– Noszenie brody jest dla tych, którzy nie potrafią udowodnić swojej męskości w inny sposób! – Jakby dla podkreślenia swych słów, przejechał dłonią po bezwłosym policzku. – Mi osobiście wystarczy odwaga na polu bitwy…
– Skończ gadać bzdury, Lugo! – Brekka pojawił się niewiadomo skąd i z całej siły klepnął mężczyznę w plecy, krzywiąc się przy tym złośliwie. – Mówisz tak tylko dlatego, że do tego twojego niewieściego liczka nawet gówno niechętnie się przyczepia! Skończysz jako elfia kurtyzana, zapamiętaj moje słowa, chłopcze!
– Nieprawda! – Drugi z Biczowników zaperzył się nieco. – Mam zarost! Mogę ci udowodnić…
– Zarastasz jak uda dziewicy pajęczynami! – Wojownik machnął pogardliwie ręką i podszedł do trenującego chłopaka. – Pamiętaj, Pisklaku! Broda to podstawa, a bez niej jesteś dupa, nie mężczyzna!
Na podobnych rozmowach minęła im noc. Zanim jednak wstał świt i trzaski batów oznajmiły im porę porannej musztry, Brekka wziął Hrodgara na stronę i, ścisnąwszy go za ramię, nachylił się ku niemu.
– Czeka cię ciężkie wyzwanie, bracie! – Po raz pierwszy od momentu, w którym się poznali, zwrócił się do niego inaczej niż „Pisklaku”. – Nie mogę ci pomóc. Żałuję. Mogę jednak udzielić ci rady. – Zamilkł na moment, jakby zastanawiając się na doborem słów. – Gdy zabiorą cię do lochów… Będą mieć nad tobą całkowitą kontrolę. Odbiorą ci twoje ciało i zmienią je według własnych zachcianek. Odbiorą ci kontrolę nad wszystkimi zmysłami. Będą cię torturować i poddawać próbom, którym niewielu jest w stanie sprostać, nawet po tak ciężkim treningu, który otrzymałeś w ciągu trzech lat spędzonych w Casgradh. Nie daj im się złamać. Pokaż tym psom, że mogą katować twoje ciało, ale twój duch nie podda się bez walki. Nie daj im satysfakcji z cierpienia, które ci zadadzą. Nie krzycz.
Nie krzyczał. Nawet kiedy ostry jak brzytwa nóż sprawnie oddzielał płaty skóry z jego piersi, odsłaniając ukryte pod nimi  mięsnie. Ani chwilę później, podczas gdy Cedric zaczął polewać ranę jakimś cuchnącym specyfikiem, od którego żywe tkanki zaczęły bulgotać i ruszać się niczym puchnąca na słońcu padlina.
– Początek poszedł całkiem nieźle! – Głos jego ojca przedarł się przez ból niczym ostrze miecza przecinające gruby całun. – Teraz dopiero zacznie się zabawa! Zaczniemy?
Nie czekając na zgodę Hrodgara, mężczyzna zaczął recytować zaklęcia, od których mocy powietrze lochu zdawało się wibrować, jednak chłopak nie czuł szczypiącego niczym ugryzienia mrówek dotyku magii – nagły atak cierpienia całkowicie odciął go od wszystkich bodźców zewnętrznych, zostawiając tylko promieniujący z każdego kawałeczka jego ciała ból. Nadal jednak nie krzyczał.
Adhart! – naprzód
Neulen – Zefir
Icendi – Ojcze
Genoh! – Dość!

6 komentarzy:

  1. Dopiero trafiłam,na tego bloga i jeszcze nie przeczytałam wszystkiego za to przeczytałam pobieżnie zakładkę "O mnie" i czuję już przyjemne zniecierpliwienie, kiedy przeczytam wszystko. Swoją drogą, chętnie poczytałabym bloga o przemyśleniach w Twoim wykonaniu. Bardzo podoba mi się Twój słowotok, przyjemniej i lekko się to wszystko czyta. Jak mogę się dowiedzieć o nowościach na blogu?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się niezmiernie, że ktoś nowy zainteresował sie moim blogiem. Zaczynałem odnosić wrażenie, że powoli toczy się on ku nieubłaganemu końcowi. Dobrze wiedzieć, że mam zdolności marketingowe :) Jak mi w życiu nie wyjdzie z tłumaczeniem, to sie wezmę za akwizycję albo jakieś telezakupy... Chociaż to wiązałoby się z wychodzeniem do ludzi i rozmawianiu z nimi "twarzą w twarz"... Nie wiem, czy bym to zniósł...
      Co do bloga z przemyśleniami... Może kiedyś ^^ Póki co większą część czasu poświęcam na pisanie powyższego opowiadania :) na swoim poprzednim blogu wstawiałem czasem takie luźne posty, jednak koniec końców to opowiadania są moim konikiem. :)
      To życzę przyjemnej lektury :)
      Jeśli klikniesz "Obserwuj" w prawym górnym rogu, blogger powinien Cię powiadamiać automatycznie. Nowe rozdziały będą sie wyświetlały na głównej stronie Twojego panelu "blogger" :)

      Usuń
    2. Mam nadzieję, że szybko uda mi się nadrobić to opowiadanie bo zapowiada się bardzo ciekawie. :) Jak bym miała teraz mało do czytania, eh... Zawsze sobie coś dołożę.

      Usuń
    3. P.S. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko, ale dodałam sobie link do tego bloga na swoim.

      Usuń
  2. Japierdykam, chyba nigdy nie czytałam w blogosferze czegoś tak dobrego. Serio, ty po prostu umiesz pisać. Zawsze doszukuję się czegoś, czego mogłabym się doczepić, niczym bezczelny ryj z prawdziwego zdarzenia, ale tu nic takiego nie ma. Robisz doskonałe opisy, wprowadzasz wiele wątków do fabuły, masz poczucie humoru... O rany. Jestem twoją fanką do grobowej deski!
    W zakładce "spam" zostawiłam link do swojego bloga - może znajdziesz chwilę, żeby zajrzeć

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że opowiadanie się podoba. Osobiście myślałem, że umarło już na blogspocie śmiercią spowodowaną powolnym zaduszeniem się brakiem powietrza, jakim dla opek są czytelnicy, dlatego też nie kwapię się z publikowaniem kolejnych rozdziałów. Ale może kiedyś... Na razie muszę odnaleźć zagubioną wenę potrzebną do podjęcia pisania... :D

      Usuń