Wiadomości

Reklamy umieszczane poza zakładką "Spam" zostaną NATYCHMIAST usunięte!

sobota, 28 marca 2015

Rozdział II, cz. I

Wpadające do wnętrza Grotu promienie słoneczne rozświetlały sale potężnego zamku wielobarwnymi szachownicami, które tworzyły na wykładanych ciemnym marmurem posadzkach migotliwe odbicia wzorów przedstawionych na  witrażach. Wchodząc przez główne wrota – masywne podwoje wykute w czarnym jak bezksiężycowa noc żelazie, niemalże całkowicie wtapiającym się w mircetytowe mury twierdzy – wkraczało się jakby do innego świata, w którym wszystko zdawało się nabierać nowych kolorów i zapierało dech w piersiach swym prostym, acz chwytającym za serce urokiem.
Nie chodziło o przepych, bogactwo, czy wyjątkowy kunszt wykonania – tego wszystkiego wręcz brakowało wewnątrz siedziby cesarza Grönedönu. Próżno dostojne poselstwo, krocząc tuż za niewielkim orszakiem młodego władcy, starało się dostrzec jakikolwiek ślad sławnej na cały świat możności tego ogromnego kraju. Zdumione spojrzenia króla i jego świty omiatały uważnie każdy kąt, szukając wspaniałych dywanów, błyszczących od drogocennych kamieni zbroi i innych przejawów próżności, od których kipiały pałace Lohirath, zarówno te należące do samego Hallema, jak i do najbiedniejszej nawet szlachty. Gdy tak patrzyli na otaczające ich skromne, kamienne ściany, na  nieliczną służbę, która przemykała po pałacowych korytarzach niczym cienie (część z nich nie raczyła nawet oddać czcigodnym gościom pokłonu), ich szacunek do cesarza  Grönedönu – nadwątlony od samego początku przez dość grubiańskie zachowanie jakim przywitał on gości – zmalał jeszcze bardziej.
Nie rozumieli, że piękno tkwi nie tylko w bogactwie, ale i w prostocie. Ich zaślepione blaskiem złota spojrzenia nie potrafiły dostrzec majestatu zwykłego kamienia skąpanego w różnych odcieniach zieleni, żółci, czerwieni i błękitu. Miękkie buty Lohirathyjczyków, za które cała rodzina skromnie żyjących wieśniaków mogłaby przetrwać miesiąc albo dłużej, stąpały bezszelestnie po odbijających się w marmurze podobiznach herosów i mitycznych bestii, jednak sami mężczyźni nie poświęcali im najmniejszej uwagi. Głowy mieli podniesione zbyt wysoko, aby być w stanie dostrzec, że prosty kamień posadzek może mieć w sobie równie wiele blasku i barwy, co najwspanialsze klejnoty.
Korytarz nie był długi, toteż po chwili niewielki pochód zatrzymał się przed podwójnymi, dębowymi drzwiami, na których widniał wyrzeźbiony w drewnie herb cesarstwa – dwa ryczące niedźwiedzie stojące na tylnich łapach. Wizerunki bestii dorównywały rozmiarom samemu wejściu i – póki co – były jedyną ozdobą, ujrzaną przez poselstwo w Grocie. Idący na przedzie Hrodgar, któremu towarzyszyli Brekka i Lugo, zwrócił się twarzą w stronę Lohirathyjczyków i odchrząknął, jakby chcąc nadać swemu głosowi nieco więcej powagi. Nie potrafił jednak wyzbyć się łatwo słyszalnej nutki znudzenia – od razu widać było, że młodzieniec nie znosił podobnych przedstawień.
– Wasza Wysokość! – Wykonał dość niezręczny ukłon w stronę Hallema, jednocześnie zerkając z ukosa na stojącego obok Brekkę, który starał się powstrzymać parsknięcie. – Zechciej proszę wybaczyć mi na moment! Oddalę się do swych komnat, aby przywdziać… – Zamyślił się głęboko, szukając odpowiedniego słowa. Rzucił swym towarzyszom pytające spojrzenie, żaden z nich jednak nie umiał mu pomóc w tej sytuacji.
– Po mojemu, to jakieś spodnie i koszulę... – Szept Lugo poniósł się po cichym korytarzu niczym grzechot żwirowej lawiny. Gdy wojownik zdał sobie z tego sprawę, zamarł i pomachał dłonią dygnitarzom, którzy  właśnie obrzucali go karcącym spojrzeniem.
– Nie o to pytałem, elfia panienko! – Hrodgar uderzył towarzysza w żebra, udając z finezją godną szarżującego odyńca, że zrobił to zupełnie przypadkiem.
– Cóż – wtrącił się Brekka, zawsze skory, aby dopiec młodzieńcowi. – Po prawdzie to w ogóle nie pytałeś…
– Wypraszam sobie! – Ocierając obolały bok, trzeci z mężczyzn przybrał obrażony wyraz twarzy i zacisnął wolną rękę w pieść, jakby za chwilę miał oddać cios. – Ile razy mam powtarzać, że do niczego wtedy nie doszło?
– Zaprzeczasz temu tak gorliwie, że coś musiało tam zajść! – Cesarz po raz drugi już tego dnia zdążył zapomnieć o Lohirathyjczykach. – W Dêneroth załatali nie tylko twoją ranę…
Czyjś suchy, sztuczny kaszel przywrócił całą trójkę do rzeczywistości. Hrodgar podniósł głowę i z pogardą w oczach spojrzał na Hallema. „Bezczelność! – pomyślał – Przerywać mi w moim własnym pałacu!”.
– Domagam się audiencji, Wasza Cesarska Mość! – Władca Lohirath niemalże wypluł z siebie ów tytuł, zupełnie jakby był mu on wstrętny. – Jestem niezwykle zajętym człowiekiem, jeśli więc łaska Waszej Wysokości na to pozwoli, chciałbym, aby odbyła się ona jak najszybciej.
To mówiąc, skłonił się niedbale, pochylając głowę do piersi, na co trójka jego dygnitarzy uśmiechnęła się złośliwie, jakby w owym geście była ukryta jakaś obraza. Rzeczywiście – skomplikowana etykieta dworska obowiązująca w ich pustynnym królestwie wyróżniała wiele rodzajów pokłonów, z których każdy mówił wiele o stosunku oddającego hołd do tego, komu go składał. Gest wykonany przez Hallema świadczył o tym, że monarcha uważał młodego cesarza za stojącego niżej od siebie – w ten sposób witał się ze swymi doradcami, którzy z kolei upadali przed nim na twarz. Owym zachowaniem, król Lohirath dobitnie pokazał swoim towarzyszom, że ma Hrodgara za nieokrzesanego, pozbawionego ogłady i edukacji barbarzyńcę.
– Wybacz, Panie! – Młodzieniec nie miał najmniejszego pojęcia, że właśnie został śmiertelnie obrażony, skłonił się więc w pas, aż jego długi warkocz dotknął posadzki. – Mój sługa zaprowadzi cię do komnaty, w której będziesz mógł poczekać na mój powrót. – Mówiąc to, położył dłoń na plecach Brekki i wypchnął go przed siebie tak mocno, że zaskoczony mężczyzna zatrzymał się dopiero przed samym Hallemem, którego obdarzył swym najpaskudniejszym uśmiechem. – Zatroszcz się o jadło i napitki, sługo.
Olbrzym zaczął coś mruczeć pod nosem, jednak, mając na uwadze powagę swojego władcy, nie mógł nie posłuchać bezpośredniego rozkazu. Rzucił więc tylko mordercze spojrzenie zwijającemu się ze śmiechu Lugo i, przejechawszy palcem po szyi w geście groźby, odwrócił się z powrotem do swoich nowych „podopiecznych”.
– Proszę za mną, jaśnie panów!
Nie kłopotał się jednak ukłonami. Zamiast tego, wykonał bliżej nieokreślony wymach ręką w kierunku podwójnych drzwi, po czym podszedł do nich i nacisnął na klamkę. Naoliwione zawiasy poddały się lekko i szerokie skrzydła rozwarły się bezdźwięcznie, wypuszczając na korytarz szum rozmów świadczący o zgromadzonym wewnątrz tłumie. Brekka skinął uprzejmie na zaskoczonych Lohirathyjczyków i przepuścił ich przodem. Gdy ostatni z czwórki zniknął za progiem, Hrodgar podszedł do przyjaciela i rzucił mu rozbawione spojrzenie.
– Dopilnuj żeby nasi czcigodni goście zaznali grönedöńskich wygód! – Mężczyzna odwzajemnił szyderczy uśmiech swego cesarza. – Jeśli król chce audiencji, to będzie ją miał. Szkoda tylko, że wybrał na nią tak tłoczny dzień…
Wykonawszy parodię dwornego ukłonu, wojownik podążył w ślad za poselstwem. Po chwili rozległ się miękki trzask opadającej klamki i drzwi zamknęły się, ponownie zalewając korytarz w ciszy – żaden, najlżejszy nawet odgłos nie zdradzał obecności dziesiątek ludzi, którzy czekali na posłuchanie u cesarza, pomimo iż znajdowali się oni tuż za ścianą. Skinąwszy na Lugo, Hrodgar ruszył w głąb korytarza, gdzie już dostrzec można było zwiększony ruch służby kręcącej się tam i z powrotem – z ukrytego za mircetytową kolumną przejścia, jeden po drugim, wychodzili kolejni, odziani w szare, grönedöńskie barwy posługacze dźwigający stosy świeżych szat, niewielkie pojemniki z wonnymi olejkami oraz drewniane cebrzyki wypełnione gorącą wodą. Pośród tej krzątaniny, spowity w kłębach pary unoszącej się z wiader, stał Sigeward, koordynując poczynania pokojowych niczym generał rozstawiający przed walką swych żołnierzy. Zawzięta mina i nastroszone groźnie brwi jedynie potęgowały owo wrażenie – mogło się zdawać, iż od temperatury cesarskiej kąpieli zależą losy całego państwa.
– Uważaj, uważaj! – Wypolerowana laska starca wisiała niczym katowski topór nad głową nieszczęsnego posługacza, który, potknąwszy się, rozlał nieco zawartości swego cebrzyka na marmurowej posadzce. – Na wszystkie wszy skaczące po włochatych jajach Azarusa! Pijany Domhan zrobiłby to lepiej od ciebie!
– „Włochate jaja Azarusa”?  – Lugo aż zatrzymał się w pół kroku, pozwalając cesarzowi się wyprzedzić. – Całe życie spędziłem wśród na wpół obłąkanych od przepicia wojowników podobnych naszemu Brekce… Przez drugie pół wysłuchiwałem bluzgów Nerungów, którzy smagali mnie swymi batami… Ale to? – Mężczyzna wskazał palcem na trzęsącego się w napadzie wściekłości Sigewarda, który właśnie wyrywał opieszałemu słudze wiadro. – Czuję się, jakbym po raz drugi utracił niewinność!
Hrodgar również się zatrzymał i uśmiechnął szeroko, niczym wilk błyskający kłami. Dziwny był to widok, zwłaszcza, jeśli wzięło się pod uwagę to, że młodzieniec był jednym z Biczowników – pomimo licznych bójek, nieprzeliczonych wypadków podczas treningów, pijackich upadków i wielu, wielu innych zagrożeń, młodemu władcy Grönedönu nie brakowało ani jednego zęba. Było to kolejnym obiektem żartów ze strony towarzyszy, którzy nazywali swego monarchę „Gasghan”, czyli „Szczeniak” – według ich przekonań, braki w uzębieniu chwalebnie świadczyły o stoczonych walkach i były świadectwem życia wojownika.
– Trzeci.
Lugo rzucił młodzieńcowi spojrzenie, w którym podejrzliwość szła o lepsze z ciekawością. Widząc to, jego towarzysz parsknął śmiechem.
– Nie tylko Nerundzy smagali cię swoimi biczami! – Hrodgar złapał pięść przyjaciela, która wystrzeliła nagle do przodu, celując w jego złamany i zakrwawiony nos. – Gęstwiny  Wegléast kryją w sobie coś więcej niż jadowite kobry! – Wolną ręką złapał za nadgarstek drugiej dłoni towarzysza, blokując kolejny cios. – Wystarczy spytać elfy! Ukąszenia ich węży wsączyły ci w żyły swoją słodką truciznę… Zresztą… nie tylko tam! Auuu!
Celnie wymierzony kopniak niemalże powalił młodzieńca na ziemię. Zamiast jednak złapać się za szybko rosnący siniak, jak zrobiłby każdy mniej doświadczony wojownik lub poluzować uścisk na dłoniach rywala, Hrodgar wykonał błyskawiczny przysiad i, wsunąwszy goleń pod stopy Luga, podciął mężczyźnie nogi, obalając go na ziemię. Sekundę później stał już nad leżącym przeciwnikiem i spoglądał na niego z kpiącym uśmieszkiem na twarzy. Otworzył usta, aby coś powiedzieć, jednak zanim jeszcze skończył brać niezbędny do tego oddech, coś twardego uderzyło w marmurową posadzkę. W pozbawionym dywanów, wyłożonym surowym kamieniem korytarzu, suchy trzask zabrzmiał niczym uderzenie gromu. Jego milknące z każdą sekundą echa odbijały się od nagich ścian i przemykały coraz dalej i dalej w głąb zamku, budząc starożytną budowlę do życia. Przez chwilę mogło się zdawać, że odgłos trwa w wielu miejscach jednocześnie jakby nie jedna, a dziesiątki drewnianych lasek uderzało w posadzkę. W samym zaś oku owego wibrującego cyklonu dźwięku, spokojny niczym wykuty z kamienia posąg, stał Sigeward.
Oblicze starca było jeszcze odrobinę nabiegłe czerwienią po niedawnej kłótni z służącym, jednak zdążył już przyoblec je w zwyczajną sobie maskę uprzejmej neutralności i absolutnego spokoju. W twarzy mężczyzny nie drgał ani jeden mięsień, jego krzaczaste brwi tworzyły niemalże idealne łuki, których nie szpeciły gniewne zmarszczenia, a mimo to, widząc owo pozbawione wszelkiego wyrazu oblicze, młody cesarz mimowolnie zadrżał. Nie był to jednak strach – wspomnienie owego uczucia, czyniącego mężczyznę słabym i niezdolnym do walki, zostało dawno temu pogrzebane w jego umyśle pod świstem batów wymierzanych przez psy Cerdica podczas szkolenia w Casgradh, przez nieszczęśników, którzy je przeżyli, nazywanego „Rzeźnią”.
Było jednak w tych wiecznie młodych, a zarazem sędziwych oczach Sigewarda coś, co wzbudzało we władcy głęboki szacunek i przywiązanie, może nawet jakąś dziką i niezrozumiałą miłość. Nie była ona podobna do tej, jaką Hrodgar darzył swych braci, jak często mówił o Biczownikach, ani nawet do owego ślepego oddania Brekce, który był młodzieńcowi jak ojciec odkąd ten tylko sięgał pamięcią. Do rubasznego, uszczypliwego olbrzyma, podchodził przecież z bezgraniczną otwartością, gotów odpłacać przytykiem za przytyk, ciosem za cios… A to przecież on, a nie Sigeward, zajął się nim kiedy przerażony i dopiero co oderwany od matczynej spódnicy, trafił do Casgradh i po raz pierwszy zakosztował rzemieni Nerungów. Starzec był jednak jego nauczycielem jeszcze zanim wstąpił na tron. Zawsze ten sam, zawsze wymagający, umiejący skarcić, ale i nagrodzić… Zupełnie jakby nie widział różnicy pomiędzy siedmioletnim chłopcem próbującym czytać zakurzone księgi, a doskonale wyszkolonym w walce, władającym potężnym imperium cesarzem, ciągle postrzegając go jako swego ucznia.
Również Hrodgar spoglądał na swego mentora z identycznym podziwem i chęcią przypodobania się, z jakimi robił to przed niemal siedemnastoma laty. Dlatego też, widząc w oczach staruszka pierwsze sygnały zniecierpliwienia i dezaprobaty, młodzieniec natychmiast uciekł spojrzeniem od tych okien, przez które wyglądały nieugięta wola i głęboka mądrość. Ku swojemu ogromnemu niezadowoleniu i zażenowaniu poczuł, jak po raz kolejny tego dnia na jego policzki wypełzają delikatne rumieńce. Owa świadomość nie tylko nie pomogła mu w odzyskaniu pewności siebie, a wręcz przeciwnie – blady róż wkrótce zamienił się w krwisty szkarłat, który palił lica cesarza niczym płynne żelazo.
– Lugo! – Laska Sigewarda zawisła niebezpiecznie blisko krtani leżącego na podłodze mężczyzny, który, zezując lekko, wpatrywał się w jej koniec, oddalony o zaledwie kilkanaście cali od swojego nosa. – Zaprowadź Jego Cesarską Mość do jego komnaty i dopilnuj, żeby słudzy zajęli się jego odzieniem! –       Końcówka kostura obniżyła się o kolejne kilka cali, teraz już niemalże opierając się o gardło wojownika. – Nie chciałbym, żeby coś przeszkodziło mu w jak najszybszym dotarciu do Gawry.
Chociaż słowa staruszka wypowiedziane zostały uprzejmym, suchym tonem, jednak ciskane przez jego oczy błyskawice dopowiadały całą resztę mąk i kar, które czekałyby na Lugo, gdyby ten nie dopilnował wszystkiego jak należy. Ukryty przekaz brzmiał: „Zaprowadź cesarza do komnaty i dopilnuj, żeby nie zrobił czegoś nieodpowiedniego lub głupiego. Ma być czysty, dostojny i gotowy, by przyjąć suplikantów”.
Hrodgar, który najwyraźniej doskonale pojął, o co chodziło jego nauczycielowi, zrozumiawszy, że uważa go on za nie dość odpowiedzialnego, by móc sprostać tak prostej czynności jaką jest przywdzianie szat, wyprostował się na całą swoją imponującą wysokość, próbując przywołać w swej postawie choć odrobinę godności. Czubek głowy staruszka sięgał mu zaledwie powyżej pasa.
– Poradzę sobie, fihdir! Nie potrzebuję niańki żeby…
– Oczywiście, Wasza Cesarska Mość! – Sigeward zgiął się w pokornym ukłonie. – Lugo pójdzie z tobą jedynie po to, aby mieć oko na służbę…
– Na kości i czaszki! – Podniesiony głos Hrodgara dobitnie świadczył, że jego buntownicza natura wzięła górę nad potulnym barankiem, w którego zmieniał się przy swym mentorze. – Jestem dorosły, fihdir! Sam poradzę sobie ze służbą!
– Z czymże to Wasza Cesarska Mość by sobie nie poradził! – Kolejny uniżony ukłon –  czubek łysiny mężczyzny dotknął niemalże jego kolan. – Jeśli jednak mogę coś zasugerować…?
– Wiesz, że zawsze przyjmuję twoje rady, fihdir. Mów śmiało!
– Wasza Cesarska Mość powinien pamiętać o swoim wyglądzie. – Wyprostowawszy się nagle, starzec rzucił złamanemu nosowi Hrodgara pełne niesmaku spojrzenie. Wciąż nosił na sobie byle jak wytarte smugi zakrzepłej już krwi.  – Przyślę Ceverica, żeby doprowadził twarz Waszej Miłości do poprzedniego stanu… A skoro o twarzy mowa… – Wzrok starca zsunął się na gładkie policzki młodzieńca. – Miałem właśnie zasugerować ci, panie, żebyś posłał po golibrodę widzę jednak, – uśmiechnął się odrobinę złośliwie – że już się tym zająłeś!
Lugo, który wciąż leżał na podłodze, obserwując z jej wysokości całe zajście, parsknął swoim obłąkańczym śmiechem maniakalnego mordercy, za co zarobił solidnego szturchańca zaokrąglonym końcem kostura pod żebra. Nie ostudziło to jednak jego wesołości – złapał się jedynie za bok i dalej przewracał po ciemnym marmurze, wydając z siebie bliżej nieokreślone okrzyki i parsknięcia. Tymczasem, wbiwszy tę ostatnią szpilę w już i tak nadwątloną miłość własną młodego cesarza, Sigeward ponownie oddał Hrodgarowi hołd, po czym całkowicie stracił dla niego zainteresowanie.
– Hej, ty tam! – Wskazał laską na dźwigającego stertę czystych koszul służącego, który zatrzymał się nieco zdezorientowany, lecz przygotowany już na reprymendę. – Upuściłeś coś! Czy wiesz ile…
Starzec rzucił się w swój żywioł, do którego wydawał się być stworzonym. Jego skurczone, pokryte pomarszczoną skórą ciało wydawało się zazwyczaj kruche i powolne, jednak gdy przychodziło do zarządzania posługaczami (czy zresztą kimkolwiek innym w pałacu, który w ręku owego siwiuteńkiego mężczyzny zamieniał się w jeden, doskonale współpracujący organizm), Sigeward przeobrażał się w istny wulkan energii, przy którym bladła nawet ognista ziemia Beltanei z jej plującymi lawą kraterami i strzelającymi pod niebiosa gejzerami wrzącej wody. Nikt i nic o zdrowych zmysłach nie śmiało wchodzić mu wówczas w drogę, chyba, że gotowe było stanąć oko w oko z jego kosturem, którego pocałunkami starzec obdarowywał po równo, tak służących, wojowników, jak i samego cesarza, choć tego ostatniego jedynie wtedy, gdy wydawało mu się, że nikt nie patrzy – znów stawał się wówczas dobrotliwie zrzędliwym mistrzem, motywującym nadpobudliwego wychowanka za pomocą bolesnych, acz nieszkodliwych razów.
Przez jakiś czas, Hrodgar i Lugo, który zdążył w międzyczasie podnieść się z posadzki, spoglądali z rozbawieniem jak staruszek strofuje nieuważnego sługę, wymyślając mu od potomków dzikusów i pytając urągliwie, czy przypadkiem nie upuszczono go w dzieciństwie na głowę, za co miałby się teraz mścić na cesarskich koszulach.  Gdy tak stali, z niezbyt mądrymi uśmiechami na twarzach i kpiącymi iskierkami w oczach, przypominali uczniów, którzy, widząc, iż ich nauczyciel strofuje właśnie kogoś innego, cieszą się z owego przedstawienia, dziękując bogom, że to nie ich kolej. Nie było w tym jednak żadnej złośliwości czy rozmiłowania w cudzym upokorzeniu – ot, zwykła, młodzieńcza beztroska, wcale nie pozbawiona nuty współczucia. Szybko jednak uciekli od widowiska – albo znudzili się patrzeniem na skulonego  ze strachu posługacza, albo też coraz częstsze, zniecierpliwione spojrzenia, które Sigewerd kierował w ich stronę, zrodziły w ich umysłach podejrzenie, że starzec lada moment może do nich wrócić. Nie czekając więc ani chwili dłużej, ruszyli pomiędzy pokojowymi i już po chwili zniknęli w drzwiach prowadzących do komnaty cesarza.
Gdy tylko weszli do środka, Hrodgar nakazał służącym opuścić sypialnię, zapewniając kłaniających się w pas mężczyzn, że nie będzie potrzebował ich pomocy. Ich ciemne, pobrużdżone twarze i ponure spojrzenia przywodziły na myśl bardziej morderców i rabusiów niż lokajów. Każdy z nich mógł się poszczycić pokaźną kolekcją blizn, która rozciągała się nieraz od czoła po palce u stóp, a pokryte twardą jak rzemień skórą dłonie, świadczyły o znajomości wojennego rzemiosła czy też raczej rabunku. Tak też właśnie było – służba pracująca w Grocie, składała się w całości z członków rozbójniczych band, których całe niemalże plemiona włóczyły się zawsze wzdłuż olbrzymich granic Grönedönu, czyhając tylko na okazję, by napaść na bezbronne osady rozsiane po rubieżach imperium, gdzie regularne oddziały rzadko stacjonowały ze względu na szereg umów politycznych zabraniających stałego utrzymywania wojska bliżej niż w odległości sześćdziesięciu mil od najbliższego miast lub wsi sąsiada.
Takie właśnie wolne watahy, nieznające królów, cesarzy, bojarów ani żadnej innej formy władzy poza tą, którą zdobyć i utrzymać można jedynie z mieczem w dłoni i w otoczeniu trupów oponentów, nawiedzały wszystkie królestwa Środkowego Kontynentu niczym zaraza, zostawiając za sobą jedynie śmierć, opustoszałe chaty i trupi zaduch. Tych bezwzględnie tępiono, gniotąc ich jak robactwo pod uderzeniami stalowych butów i końskich kopyt, do czego Hrodgar, jako uwielbiający wszelkiego rodzaju bitwy i potyczki, walnie się przykładał – nie było miesiąca, żeby z Żelaznej Grani nie wyruszyła przeciwko rozbójnikom mniejsza lub większa ekspedycja Biczowników, wiedziona przez samego cesarza. 
Zdarzały się jednak również mniej agresywne, mniej krwiożercze szajki, które poprzestawały na napadach na strzeżone karawany, wymuszeniach i tym podobnym procederze, unikając, gdy tylko się dało, zbędnego rozlewu krwi. Również im nie pobłażano zbytnio, chcąc straszliwym przykładem zniechęcić pozostałych przed łamaniem prawa, jednak czasami, a zwyczaj ów najbardziej popularny był w Grönedönie, zamiast ozdabiać nimi okoliczne drzewa brano ich jako jeńców. Wtłoczeni w karby dyscypliny przez żelazne ręce Grönedöńczków, stawali się posługaczami, garncarzami, rolnikami – słowem – wykonywali prace, którymi mieszkający w cesarstwie mężczyźni nie mieli ochoty się zajmować. Kobiet wcale nie brano pod uwagę przy owych obowiązkach – nigdzie w całym cywilizowanym Cynedorze nie darzyło się niewiast podobnym szacunkiem jak w imperium Hrodgara. Mówiono o nich: „Gewrit sigewif Grönedönneu elador cahna byrde rihtcön beörnwigaa, árianhn öhr” – „Szanujmy kobiety Grönedönu, gdyż tylko one rodzą prawdziwych herosów”.  Nosiły broń, budowały zamki, które obsadzały własnymi oddziałami… Nikomu nie przeszłoby nawet przez głowę, żeby pohańbić jedną z nich tak niskim stanowiskiem, toteż brani w niewole jeńcy stanowili doskonałe rozwiązanie.
Młody cesarz świetnie zdawał sobie sprawę, że trzymanie podobnych pokojowych przypomina spanie na zatrutym ostrzu, które w każdej chwili gotowe jest zranić i wsączyć w żyły zabójczą truciznę, jednak póki co, nie doszło jeszcze do żadnego poważniejszego incydentu z udziałem byłych rabusiów. Trudno zresztą im się dziwić – mało kto poważyłby się wszczynać awantury tuż pod nosem watahy rządnych krwi brytanów. Sama obecność Biczowników wystarczyła, żeby utrzymać ich w ryzach, toteż posłusznie wypełniali swoje prace, znosząc nawet wieczne niezadowolenie Sigewarda. Tak było i tym razem – pomimo hardych spojrzeń i wyzywająco niskich jak na służbę pokłonów, posługacze sprawili się jak należało – pośrodku niewielkiej komnaty stała emanująca przyjemnym ciepłem balia napełniona wodą wymieszaną z wonnymi olejkami, które roztaczały w pomieszczeniu mocny, znajomy zapach arveńskich róż.
– Pachnie tu jak w drogim burdelu. – Szept Lugo pełen był jakiegoś nabożnego szacunku, zupełnie jakby przybytek, o którym mówił, był dla niego szczytem luksusu. – Aż mam ochotę…
– Wiesz gdzie są stajnie. – Hrodgar przerwał przyjacielowi i podszedł do balii, w której zamoczył dłoń, sprawdzając temperaturę wody. – Nie ruszaj tylko owiec z czerwonym znakiem. – Popatrzył przez ramię na drugiego mężczyznę z wyrazem kamiennej powagi odciśniętym na twarzy. – Będą na jutrzejszy obiad. W kwestii nadziewania ich na rożen, wolę zaufać kucharzom niż tobie…
Lugo rozejrzał się uważnie po komnacie, udając, że nagle go ona zaciekawiła, aby dać sobie nieco czasu na odbicie urągliwego sztychu, jednak, jak na złość, w sypialni cesarza nie było niczego, co mogłoby przykuć jego uwagę na dłużej. Niewielka izdebka wyglądała raczej jak kwatery jakiegoś znaczniejszego sługi niż siedzibę władcy Grönedönu. Podobnie jak korytarze Grotu, pozbawiona była jakichkolwiek ozdób, poza kilkoma sztukami oręża, które porozwieszane były tu i ówdzie na wbitych w kamienne ściany zaczepach, jednak i one nie służyły do ozdoby – ich proste klingi lśniły wprawdzie srebrem, jednak był to ostry blask wypolerowanego żelaza, a nie miękkie światło odbijające się od delikatnego kruszcu. Na rękojeściach brakowało zwykłych broniom królów klejnotów i grawerunków, a wygładzone od ściskania ich w dłoni jelce świadczyły o częstym użytkowaniu. Był więc wśród nich ogromny, nordycki topór o podwójnej, trójkątnej głowicy, ciężki młot wojenny, przypominający raczej narzędzie kowalskie niż instrument służący do gniecenia ciał wrogów i kilka innych, w tym ulubiony oręż Hrodgara – długi, prawie sześciostopowy miecz z czarnej stali.
Oprócz owych „przedmiotów codziennego użytku” jak mawiał o swojej bitewnej kolekcji młody cesarz, w komnacie znajdowało się jeszcze proste, drewniane łóżko wyścielone ogromną płachtą futra szarego niedźwiedzia (na której teraz piętrzyły się stosy czystych ubrań), dębowy stolik poznaczony niezliczonymi śladami po nożu, kilka niskich taboretów oraz okuta mosiądzem skrzynia, stojąca obok posłania. Wszystko to skąpane było w czerwonym, zielonym i żółtym świetle wpadającym przez wychodzące na południe witrażowe okna, za którymi rozciągał się widok na plac ćwiczebny i zabudowania cekhauzów. Lugo widział to wszystko tysiąc i jeden razy. Westchnął głęboko na wspomnienie wszystkich hulanek, które miały miejsce w tej komnacie.
– Założę się, że podane z podobną przyprawą smakowałyby ci wybornie! – Nie patrząc na cesarza, który właśnie zanurzał się w parującej wodzie, mężczyzna zepchnął ułożone na łóżku ubrania na podłogę i usiadł na szarym futrze, uważając, żeby nie oprzeć ciężaru ciała na miejscu, w którym deska tworząca stelaż została złamana podczas pijackiej burdy. Świeże koszule, utkane z najdelikatniejszego jedwabiu upadły na marmurową posadzkę. – W końcu miałbyś w sobie coś z mężczyzny! – Wyciągnął się wygodnie na posłaniu, opierając pokryte piaskiem i kurzem stopy na reszcie szat. – Może urosłaby ci od tego broda?
– Pier…
Przerwał mu odgłos pukania do drzwi.
– Wejść! – w głosie Hrodgara słychać było nutki poirytowania, zupełnie jakby przeszkodzono mu w połowie niezwykle ważnego wystąpienia. – A ty… – Wskazał na Lugo. – Pierdol się!
 Do komnaty wszedł średniego wzrostu mężczyzna w powłóczystej szacie z jasnobrązowego materiału. Jego twarz była zupełnie pozbawiona wyrazu, zupełnie jak oblicza trupów, na wieki zastygłe w jednym i tym samym grymasie lub jego braku. Ascetyczne, blade jak ściana, poznaczone błękitnymi rysami żył, oblicze przybysza było jakby zapadnięte w sobie, co najbardziej uwidaczniało się w policzkach, które przypominały rozpiętą na sznurze płachtę sukna, w którą uderza wiatr, wydymając ją do środka. Bulwiasty nos, charakterystyczny dla magów, rzucał ogromny, ostry cień na mocno zaciśnięte usta, pozbawione choćby kropli krwi, a spod wysuniętego sklepienia czoła wyglądały dwie pałające jakby ustawiczną gorączką studnie oczu. One jedne w całym obliczu tego człowieka wydawały się należeć do żyjącej osoby – wiecznie ruchliwe, wiecznie czujne i spoglądające jakby z daleka, niby przez zasłonę innego świata, widocznego jedynie dla ich posiadacza. Nie przyciągałyby jednak wzroku aż tak bardzo, gdyby nie pewna ich właściwość, którą dostrzec można było z daleka – z zaczerwienionych od bezsenności, pożółkłych lekko białek, spoglądały na świat dwie różnokolorowe tęczówki – niebieska i zielona.
– Wasza Cesarska Mość… Sigeward… – Przybysz zamrugał silniej i umilkł nagle, a jego oczy zaczęły wodzić po komnacie, dostrzegając coś, co było niewidoczne dla obu wojowników. Bez ostrzeżenia zamachnął dłonią, chwytając powietrze. – Mam cię! – Jego ryk sprawił, że Lugo podskoczył na łóżku, a nadłamana deska zaskrzypiała, płaczliwie protestując przeciwko podobnemu traktowaniu. – Od tygodni szukałem tego malucha!
Pokazał im coś, co w swoim mniemaniu ściskał pomiędzy palcami., po czym, z wyrazem błogiego zadowolenia na twarzy, wpakował sobie owo niewidzialne coś do ust, przeżuł i połknął, gładząc się po zapadniętym brzuchu. Dwaj pozostali mężczyźni wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia – wszyscy w Grocie, nie wyłączając jego samego, mieli przybysza za szalonego. Hrodgar ułożył się wygodniej w balii, pozwalając swoim splecionym wciąż włosom zanurzyć się w wodzie. Wystrzyżona nad jego lewą skronią runa zatraciła swój kształt pod wpływem wilgoci – pszeniczna szczecina robiła się już nieco za długa.
– Dobrze, że jesteś, Cevericu… Bardziej martwiłbym się, gdybym nie wiedział gdzie jesteś i co robisz… – Ociekającą wodą dłonią, cesarz wskazał na swój obmyty już z krwi, lecz wciąż dziwnie wygięty nos. – Zwykle nie prosiłbym cię o pomoc w podobnym przypadku, druidzie… Ale wiesz, jak uparty potrafi być Sigeward…
– Wasza Cesarska Mość wybaczy śmiałość… – Mag oblizał wąskie usta bladym językiem przypominającym wyjątkowo tłustą dżdżownicę. – Nie jestem druidem! – Mężczyzna przejechał dłonią po lśniącej w czerwonym blasku słońca łysinie i wyprostował się dumnie. Cały czas jednak wodził swymi różnokolorowymi oczami po komnacie, nie zatrzymując ich ruchu ani na sekundę. – Należę do zakonu Telepatów i nie mam nic wspólnego z tymi energetycznymi pijawkami! – Jego bezwyrazowa twarz przez chwilę groziła przybraniem wyrazu oburzenia, jednak w porę ją powstrzymał. – Widzisz, Wasza Wysokość, Telepaci posługują się wyłącznie mocą własnego umysłu, podczas gdy…
– Tak, tak słyszeliśmy to już tysiąc razy! – Lugo machnął lekceważąco ręką. – Dla mnie to wszystko jedno – magia jest magią, a druid, druidem.
Wzdychając ciężko i mamrocząc coś pod nosem, Ceveric podszedł do parującej balii i obrzucił cesarza krytycznym spojrzeniem.
– Hmm...musiałbym przeprowadzić dokładniejsze badania… hmm… Drobne nacięcie u nasady…Tak… Czy Wasza Cesarska Mość jest uczulony na Szczurze Ziele?– Jego usta rozciągnęły się w czymś, co można by uznać za uspokajający uśmiech.
– Chcesz mnie otruć?
– Ależ skąd! – Mag wydawał się szczerze zaskoczony podobnym przypuszczeniem. – Wtedy podałbym ci, panie, Sereafię. Napar z jej kwiatów robi z ludzkim ciałem wspaniałe rzeczy! Wystarczy kilka kropel podanych w winie, nie poczułbyś nawet smaku, Wasza Miłosć!
– Od dzisiaj masz zakaz wstępu do kuchni lub kręcenia się w jej pobliżu! – Pomimo iż młodzieniec nie sądził, żeby Ceveric naprawdę chciał go uśmiercić, wolał zachować wszelkie środki ostrożności. Jeśli chodziło o obłąkanego czarodzieja, wszystko było możliwe. – Póki co, napraw mój nos!
– Jak sobie życzysz, Wasza Cesarska Mość!
Postąpił kolejne kilka kroków naprzód i wyciągnął przed siebie zakończone długimi, żółtymi pazurami palce, celując nimi w twarz młodzieńca. Zanim jednak zdążył chociażby dotknąć przekrzywionego nosa Hrodgara, wydarzyły się dwie rzeczy – siedzący po pas w kąpieli władca rzucił się gwałtownie do tyłu, posyłając w powietrze rozbryzgi wody, które osiadły na piersi długiej szaty Ceverica, a rozciągnięty niefrasobliwie na łóżku Lugo zerwał się z posłania niczym jastrząb pikujący na stepowego zająca i, podbiegłszy do maga, chwycił go za nadgarstek.
Przez jego palce, zaciśnięte na suchej, napiętej skórze czarodzieja przebiegł nieprzyjemny dreszcz, zupełnie jakby zanurzył dłoń w mrowisku i obsiadły ją setki tysięcy owadów, łaskocząc intruza niezliczonymi odnóżami i zatapiając w jego ciele ociekające jadem szczęki. Rozbiegane, różnokolorowe oczy spojrzały na wojownika z mieszaniną zdziwienia i skrywanego gniewu. Gdy tylko napotkały wzrok olbrzyma, Lugo ujrzał w nich coś, czego nie sposób było wytłumaczyć – te zazwyczaj zamglone obłędem, pozbawione najdrobniejszych śladów trzeźwego myślenia źrenice, miały teraz w sobie jakiś wewnętrzny blask, jakąś mądrość niezwykłą i potęgę, zupełnie jakby ich posiadacz wiedział wszystko o wszystkim i zdolny był do każdego czynu.
– Odejdź...Od...Niego! – Pomimo nieprzyjemnego uczucia, którego doznał, wojownik nie miał najmniejszego zamiaru odpuszczać magowi. Jeśli chodziło o bezpieczeństwo cesarza, Biczownicy gotowi byli dać się poćwiartować w jego obronie. – Odejdź!
– Wasza Cesarska Mość! – Świetlista łuna, rozjaśniająca spojrzenie Ceverica zniknęła, zastąpiona na powrót przez lekkie otępienie. – To tylko odrobina magii, nic…
– Żadnej magii! Żadnych piekielnych sztuczek! – Hrodgar usadowił się wygodniej po drugiej stronie balii, byle jak najdalej od szalonego czarodzieja. – Zrobisz to własnoręcznie, albo wcale!
– Ależ panie! Czy godzi się, aby potężny cesarz Grönedönu bał się czegoś tak błahego jak… Hmmm… – Mag podniósł wzrok ponad głowę młodzieńca, wpatrując się intensywnie w jakiś punkt na przeciwległej ścianie. Różnobarwne oczy uspokoiły się na moment, skupione na widocznym tylko dla nich obrazie. – Rozumiem… Cerdic…
–  Naedere swigen!
Lugo podciął nogi uwięzionego w  mocarnym uścisku mężczyzny, obalając cherlawego maga na kolana. Dopiero wtedy Ceveric oprzytomniał na tyle, żeby zrozumieć iż wypowiedział swe myśli na głos. Przez jego zawoalowane w brunatną szatę ciało przebiegł dreszcz strachu – wypowiadanie imienia tyrana w obecności Hrodgara nie było najmądrzejszym pomysłem i zwykle kończyło się nienajlepiej dla śmiałka, który poważył się na przywołanie wspomnienia Mrocznego Władcy. W najgłębszych czeluściach lochów, których całe labirynty ciągnęły się pod potężną sylwetką Grotu, było specjalne miejsce, do którego tacy osobnicy trafiali na kilka dni, lub nawet tygodni. O owych przepastnych więzieniach szeptano też inne, o wiele bardziej niepokojące plotki – w każdym szynku, tawernie, czy nawet burdelu, znaleźć można było obszarpańców opowiadających o swoich wyprawach – prawdziwych lub zmyślonych – do cesarskich kazamat oraz makabrycznych odkryciach, których w nich dokonali.
Za kwartę cienkiego piwa można było posłuchać o ogromnych, podziemnych salach wypełnionych tajemniczymi urządzeniami, o stołach pokrytych brązowymi strupami krwi, ogromnych szklanych słojach, w których pływały straszliwie zdeformowane, wyzute z człowieczeństwa niemowlęta… Relacje były różne, często zaprzeczały sobie nawzajem – jedni twierdzili, że za owymi potwornościami stoi nowy cesarz, inni zaklinali się na bogów, że widzieli spacerujące po ciemnych korytarzach widmo Cerdica, całe skąpane we krwi i obwieszone dymiącymi wnętrznościami.
Plotki i pogłoski szerzyły się w zastraszającym tempie, budząc grozę wśród mieszkańców Żelaznej Grani – przyzwyczajeni do życia w strachu przed swym poprzednim władcą, Grönedöńczycy nie zadawali sobie zbędnych pytań – nikt nie zastanawiał się jakim sposobem owi zapijaczeni włóczędzy, cuchnący przetrawioną gorzałką i obrzydliwymi wydzielinami ciała, zdołali zakraść się niezauważeni do pilnie strzeżonych lochów i wyjść z nich cało. Zamiast tego, wierzono im na słowo, bezkrytycznie przyjmując każdą, najkrwawszą nawet informację o Hrodgarze, który z czasem ze zbawcy i obrońcy, stał się w oczach niektórych nowym tyranem i oprawcą. Było to przekleństwo każdego władcy, który przejął rządy po okrutniku – nieustanna walka o oczyszczenie tronu z krwawych szram, zostawionych na nim przez poprzednika. W przypadku Grönedönu, nie było to łatwe zadanie.
Szczególne podejrzenia względem młodego cesarza wzbudzał fakt, iż po zaciekłych i krwawych walkach o stolicę, nie ogłosił publicznie śmierci swego ojca. Losy tyrana zostały ukryte przed ludem, który wkrótce sam zaczął sobie dopowiadać historię, doszukując się w niej spisków, zdrady i przede wszystkim – magii. Co prawda, po kilku latach od przejęcia tronu przez Hrodgara, w którym to okresie nie wydarzyły się żadne niepokojące sytuacje z jego udziałem, ogólne nastroje zaczęły się poprawiać, jednak wciąż byli tacy, którzy widzieli w nim tylko to, czym stworzył go jego ojciec – zbrodnię przeciwko naturze i bogom, abominację, narzędzie do zabijania. Ludzie owego pokroju nie brali pod uwagę, że on sam jest ofiarą Cerdica i jego mrocznej magii, do której pałał zresztą niegasnącą odrazą zmieszaną z zabobonnym wręcz strachem.
Teraz także nie zamierzał pozwolić Cevericowi użyć na sobie jego mocy, nawet w tak nieznaczącej, niemalże niezauważalnej formie.
Genoh! – Młodzieniec wskazał palcem na swój opuchnięty nos, wolną ręką dając znak Lugo, żeby pozwolił magowi podejść. – Zabieraj się do roboty, druidzie!
– Nie jestem druidem, Wasza Cesarska Mość… – Mocne szarpnięcie postawiło go na nogi, a wciskająca się pomiędzy łopatki dłoń ponagliła do ruchu. – Zobaczę co da się zrobić!
Rzucając brodatemu wojownikowi urażone spojrzenie, mężczyzna pokuśtykał niepewnie do drugiego końca balii i ostrożnie przyjrzał się zniekształconej twarzy swego władcy. Nagle, zupełnie bez ostrzeżenia, chwycił sterczący pod nienaturalnym kątem nos młodzieńca w szponiaste palce i mocnym szarpnięciem, którego trudno byłoby się spodziewać po kimś podobnie wątłej postury, pociągnął go do siebie. Rozległ się mokry chrupot i przemieszczona chrząstka wróciła na swoje prawowite miejsce. Z obu nozdrzy cesarza natychmiast popłynęły nowe strumyczki ciemnej krwi, które skapywały do parującej wody, niemal natychmiast ścinając się w czarne skrzepy. Hrodgar zaklął szpetnie i w porywie złości posłał w kierunku maga całą ławicę srebrnych kropelek, które natychmiast na niego opadły, mocząc go od stóp do głów.
Zdezorientowany Ceveric zamrugał tylko niezbyt bystro i zaczął łapać powietrze szeroko otwartymi ustami niczym wyciągnięta na brzeg ryba. Widząc ową minę, Lugo parsknął swym obłąkańczym śmiechem, od którego szyby w witrażowych oknach zdawał się drżeć niczym kozia skóra naciągnięta na bęben, wibrująca pod palcami doboszy. Po chwili dołączyli do niego obaj pozostali mężczyźni. Na nieszczęśnie, ich rechot wydostał się za drzwi komnaty i dotarł do uszu Sigewarda, który natychmiast wpadł do środka, przyciągnięty owymi odgłosami niczym piorun do żelaznej iglicy. Staruszek stanął tuż za progiem, obrzucając całą scenę pełnym niedowierzania spojrzeniem – leżące na podłodze szaty, uwalane już w kurzu i piasku, rozświetloną wielobarwnym światłem posadzkę, na której zbierała się ogromna kałuża wody, a w końcu na wciąż siedzącego w balii cesarza.
Pierwszy cios wygładzonej laski wylądował na głowie Lugo, który stał pośrodku komnaty z odchyloną do tyłu głową i trząsł się od targającej nim wesołości, całkowicie zapominając o świecie. Celnie wymierzone uderzenie  przywróciło go do rzeczywistości, stawiając mu przed oczami kolorowe iskierki bólu.
– Miałeś dopilnować, żeby Jego Cesarska Mość czym prędzej pojawił się w Gawrze, a nie urządzać z nim – kolejny cios opadł niebezpiecznie blisko ręki Hrodgara, opartej nonszalancko o krawędź drewnianej kadzi, wydając przy tym głuchy stukot – durne zabawy! Wynoś się stąd, ale już!
Wojownikowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać – idąc tyłem, tak, żeby wciąż móc mieć na oku ściskany przez Sigewarda  kostur, olbrzym wycofał się z komnaty, rzuciwszy cesarzowi w progu pożegnalne, pełne szyderstwa spojrzenie. W ostatniej chwili zdążył uchylić się przed ciężką, drewnianą szczotką, która pomknęła w kierunku jego głowy, ciągnąc za sobą kropelki wody, przez co przypominała kometę sunącą po nocnym niebie. Zarechotawszy pogardliwie, Lugo odwrócił się tyłem i odszedł, zostawiając Hrodgara z przemoczonym magiem i wściekłym nauczycielem, pod którego wzrokiem młody cesarz coraz głębiej zapadał się w wypełniającą balię wodę.

Naedere swigen! (zamilcz żmijo!)
Genoh! (dosyć!)

Fihdir  (mistrzu)

Nie mam bladego pojęcia WTF się stało z tym tekstem, że się tak jakoś chce wyrwać z szablonu...:O Nie umiem też tego naprawić, przykro mi :( Anyway, wielki problem to jakiś nie jest chyba. Zapraszam do czytania, oraz do zajrzenia do zakładki "Materiały dodatkowe". :)

5 komentarzy:

  1. Po głębokich kontemplacjach nad tymi dziwactwami, które Ci się porobiły z tekstem stwierdzam, że spieprzyłeś coś z poprzednim, a nie z tym. W sensie, domyślnie tekst był taki spieprzony, a przez przypadek wyszedł Ci dobry w poprzednim. Nie zamknąłeś przypadkiem całości w cytacie, albo coś? No ale anyway, przybyłam, zobaczyłam, naprawiłam, więc już powinno działać, a jak nie, to służę dalej zdolnościami programistki :D
    Dobra, trochę przerwy od mechany, mogę komciać :D
    "Wchodząc przez główne drzwi " dalej się rozwodzisz jakie wielkie one nie są, więc moim skromnym zdaniem lepiej pasowałoby wrota niż drzwi. Ale to tylko moja osobista uwaga, jak tam sobie uwazasz :D
    "W Dêneroth załatali nie tylko twoją ranę…" :D:D:D::D:D:D
    Ale załośnie się pisze komcie na tej klawiaturze D:
    "„Bezczelność! – pomyślał – Przerywać mi w moim własnym pałacu!”. " no myslałby kto, jaki urażony :P
    "pochylając głowę do piersi," jak ja tak robie na wfie, próbując robić brzuszki, to moja nauczycielka najwyraźniej uznaje to za wyraz lekceważenia, bo staje nade mną i nie da mi spokoju, póki nie zrobię trzech porządnych serii D: A potem jęczę po nocy, bo się na bok przekręcić przez zakwasy nie mogę :P
    "aż jego długi warkocz dotknął posadzki. " wlaśnie sobie uswiadomilam ze ani razu nie narysowalam mu warkocza ;_;
    Na wszystkie wszy skaczące po włochatych jajach Azarusa!" XXXXXXD
    " Czuję się, jakbym po raz drugi utracił niewinność!" XD
    "„Gasghan”, czyli „Szczeniak”".... PRZEGRAŁEŚ, WIESZ O TYM? XD Albo nie, no dobra, bo to brzmi obraźliwie, w sumie... Ale od Pisklaka i tak się nie uwolnisz :P
    "Nie tylko Nerundzy smagali cię swoimi biczami! " śmiechłam, mimo że już to czytałam XD 10/10
    "Ukąszenia ich węży wsączyły ci w żyły swoją słodką truciznę…" XD
    "Oblicze starca było jeszcze odrobinę nabiegnięte czerwienią " a nie nabiegłe?
    "zasugerować ci panie," ci PRZECINEK panie
    "widzę jednak, – " ten z kolei wywal. A tak całkiem btw to ten kawałek o golibrodzie jest piękny :D
    "obłąkańczym śmiechem maniakalnego mordercy," "maniakalny morderca" wcale mi nie pasuje do klimatu tego opka D:
    " – „Szanujmy kobiety Grönedönu, gdyż tylko one rodzą prawdziwych herosów”. " u mojego feminaziola Hrodgar i spółka mają +10 :D
    "– Aż mam ochotę…
    – Wiesz gdzie są stajnie. –" XDDDDDD PŁACZĘ
    Zresztą fokle żarciki Hordgara na temat domniemanego pedalstwa Lugo to jest najlepszy punkt tej części rozdziału :D BTW LUGO WYGRAŁ TĘ DYSKUSJĘ :P
    "chwytając puste powietrze." a niby jak miałoby wyglądać pełne powietrze?:O
    "Mężczyzna przejechał dłonią po lśniącej w czerwonym blasku słońca łysinie i wyprostował się dumnie." TO ON JEST ŁYSY...?
    "ci panie Sereafię. " ci PRZECINEK panie PRZECINEK
    "kazamat" kazamatów?


    No i chyba już :D
    Dziś będzie krócej niż ostatnio, bo i rozdział mniej felsogenny, i czasu mniej mam, bo jeszcze się muszę angielskiego i niemieckiego nauczyć ;_;
    Więc ogółem to jak zwykle rodział jest świetny, jak tak sobie przypomnę Twoją Wojnę o Midgard i tak popatrzę na to, to nie mogę wyjśc z podziwu :D wiem, że powtarzam to praktycznie za kazdym razem, ale nic Ci nie poradze na to, że to tak razi XD
    Albo w sumie wiesz, trochę jestem styrana już tą mechaną, mózg nie pracuje tak jak bym chciała, to resztę komcia zostawię Ci w środę w nocy, albo w czwartek :) Albo w środę na tym zasranym spotkaniu z dyrektorem IFE... Ostatnia środa do 16, a oni każą zostać do 18... Mój wolny czas ;_; Tak mnie to boli ;_; Po prostu za bardzo ciąży mi nad głową to, czego jeszcze się dziś nie nauczyłam, więc lecę i wracam w czwartek najpóźniej :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zanim przejdę do komciania to opowiem Ci historię swojego życia. Chciałam dobrze. Chciałam wywalić tego nowego antywirusa i wrzucić tego, co miałam na poprzednim kompie. JESTEM NA ZAKICHANYCH STUDIACH TECHNICZNYCH, NA DODATEK NA WYDZIALE KTÓRY POWINIEN MI GWARANTOWAĆ TAKĄ WIEDZĘ I JA SIĘ PYTAM CZEMU NIGDY NIKT MI NIE POWIEDZIAŁ ZE NA KOMPIE NIE MOZE BYC DWOCH ANTYWIRUSOW NA RAZ....
      Tak, padł mi system. Prawie :P Ale od godziny 12;30 próbowałam go odratować :P Na szczęście się udało ;_; A już myslałam, że się skończy przywracaniem systemu :P
      No, a odnośnie opka, to Ty wiesz, że to nie jest moja ulubiona część tego rozdziału, druga jest 29335526623713 razy lepsiejsza :D No ale to nie znaczy, że tu mi się coś nie podobało, wręcz przeciwnie :D Chciałam pisać dzisiaj ten fanficzek, wiesz który, I TEN ZAKICHANY ANTYWIRUS.... No, ale do rzeczy, chciałam tylko powiedzieć, że mimo ze to nie moj ulubiony kawałek to w sumie i tak targały mną feelsy, co by cos napisać i tak dalej :D
      Chciałam powiedzieć - znaczy, Ty to już wiesz, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebym powiedziała to publicznie :D - że ja osobiście bardzo lubię Ceverica i w sumie, chociaz nie bardzo potrafię powiedzieć czemu, to jakoś wolę jego od takiego Lugo... Zresztą Lugo mi jakoś w ogóle nie podchodzi, w sensie - rysuję go i rysuję, ale jakoś nie mogę nawet zacząć XD Idk, w sumie niby mi mówiłeś jak wygląda, ale jakoś totalnie nie mogę go sobie wyobrazić, mimo wszystko D: ALE DOBRA, BO SIĘ NIE MOGĘ TRZYMAĆ GŁÓWNEGO TEMATU :D Ja wiem, Twoje opko, Twoja sprawa, w sumie nie mówię Ci jak masz żyć, ale w miarę możliwości proszę o pojawianie się Ceverica, coooo? :D Bo w sumie nie wiem, czy to odnośnie dzikich wynalazków to ustaliliśmy tylko odnośnie ficzka, czy całego opka :P A nie ukrywam, że z wielką chęcią bym o nim w kolejnych rozdziałach poczytała, a wszelkie machiny wojenne przyjmę z otwartymi ramionami i feelsami :D
      Hrodek jest 10/10, co klasyfikuje go wysoko na liście moich fikcyjnych mężów :D A i jeśli mogę, bo trochę trąci spojlerem, jak za bardzo, to masz moje błogosławieństwo na usunięcie komcia, to mówilismy jakiś czas temu, że niby królowa-nie-królowa miała coś tam trochę czarować, tylko w jakiś taki mniej cevericowy sposób, pamiętasz? No i w sumei tak się zaczęłam zastanawiać, skoro Cesarz i spółka są tacy anty magii, to czy coś z tego tytułu wyniknie w kwestii czarującej Królowej? Wiem, pewnie nawet o tym nie myslałaeś, ale tak mi tylko przyszło do głowy więc postnowiłam spytać:P
      Ze uwielbiam gejowskie żarciki w trójkącie (ohohohohohoho jak śmiesznie :D) Cesarz-Lugo-Brekka, to wiesz :D Znaczy w sumie to Brekka z Cesarzem to najczęściej chyba z Lugo się nabijają, NO ALE :P ZYCIE :P
      A, i jeszcze chciałam barrdzo pochwalić opis z poczatku rozdziału, bo był naprawdę bardzo ładny, zgrabny i udany, dałabym okejkę, ale się nie da D: Jestem rozczarowana D:
      No i chyba tyle, może i coś tam jeszcze miałam do powiedzenia, ale po prawdzie, to zapomniałam, no i tego D: a że muszę jechać z ojcem do sklepu, to nawet nie mam czasu, żeby pomyśleć nad tym w tej chwili ;_;
      Także pozostaje mi pogratulować kolejnego 11/10 rozdizału i czekać na następny, Tomaszu Tolkienie :D

      Usuń
    2. Jak to nie może być dwóch antywirusów na jednym kompie? Ja miałem dwa na swoim i wszystko działało jak należy.
      A co do uczelni wyższych, to w dzisiejszych czasach nie gwarantują one (podobnie jak licea i wszystko co poniżej) nabycia żadnej pożytecznej wiedzy, czy umiejętności. Sam chodziłem do szkoły policealnej na kierunku Informatyka i mnie g**** nauczyli. Zdobywając wiedzę samemu z Internetu, w parę miesięcy nauczyłem się więcej niż przez dwa lata w tej szkole.

      Usuń
    3. No nie może być, bo się nawzajem blokowały, jeden drugiego traktował jak wirusa i cały komp powiedział mi "wal się". IDK, ja się nie znam, więc spierać się nie będę, ojciec się zna i twierdzi, że to przez to, i fakt faktem, że się zepsuło w momencie wgrani drugiego, a naprawiło, jak usunęłam pierwszy. Ale jak mówię, wymądrzać się nie będę, bo się nie znam.
      Meh, zależy. Jestem na bioinżynierii i to kierunek o kant dupy potłuc, przynajmniej jak dla mnie, chociaż muszę powiedzieć, że chodzę na te laboratoria i chodzę i w sumie rzeczywiście jakieś umiejętności się z tego wynosi, tylko problem polega na tym, że uczę się wszystkiego, tylko nie rzeczy związanych z bioinżynierią, BO PO CO. Ale w suma summarum dobrze wyszło, że program wygląda tak a nie inaczej, bo i tak przenoszę się na fizykę techniczną, i chociaż te ogólne przedmioty mi przepiszą. W każdym razie zmierzam do tego, że wydaje mi się, że to zależy od kierunku, bo przykładowo taka chemia czy elektrotechnika czy metrologia aka pomiary dały mi konkretne umiejętności, które faktycznie mi się przydają i umiem je wykorzystać, ale mam też wspaniały przedmiot "Fundamentals of programming", czy moje "ulubione" "Algorithms and data structures" z poprzedniego semestru, po których umiem zrobić choinkę z gwiazdek w Pythonie, a w Javie to nawet tego nie umiem, szczytem moim umiejętności jest napisanie programu pokazującego menu z numerkami i odpowiadającymi im poleceniami obliczania pól i w zależności od wstukanego numerka i wpisaniu danych, o które program poprosi, pole danej figury Ci policzy. Ależ ze mnie programistka... Ale może to być też kwestia tego, że ja nie jestem stworzona do komputerów, tylko do fizyki :P A to moje narzekanie na szkołę i wydział wynika z tego, że jestem rozgoryczona swoim kierunkiem i tym, że muszę czekać jeszcze trzy miesiące, żeby się na moją ukochaną fizykę przenieść. A że odnośnie komputerów prędzej zdobędziesz wiedzę z Internetu niż ze szkoły, to się akurat w stu procentach zgadzam.

      Usuń
  2. Dobrze, że zdecydowałeś się podzielić ten rozdział, chociaż moim zdaniem wciąż można było go trochę skrócić (początek trochę się dłużył). No, cesarz widzę nie ma łatwego życia ;) Mam nadzieję, że będzie coś więcej o tym mrocznym władcy.
    Wpadniesz do mnie upolować jakiegoś smoka? :D

    OdpowiedzUsuń