Wpadające do wnętrza Grotu promienie słoneczne rozświetlały sale
potężnego zamku wielobarwnymi szachownicami, które tworzyły na wykładanych
ciemnym marmurem posadzkach migotliwe odbicia wzorów przedstawionych na witrażach. Wchodząc przez główne wrota –
masywne podwoje wykute w czarnym jak bezksiężycowa noc żelazie, niemalże
całkowicie wtapiającym się w mircetytowe mury twierdzy – wkraczało się jakby do
innego świata, w którym wszystko zdawało się nabierać nowych kolorów i
zapierało dech w piersiach swym prostym, acz chwytającym za serce urokiem.
Nie chodziło o przepych, bogactwo, czy wyjątkowy kunszt wykonania –
tego wszystkiego wręcz brakowało wewnątrz siedziby cesarza Grönedönu. Próżno
dostojne poselstwo, krocząc tuż za niewielkim orszakiem młodego władcy, starało
się dostrzec jakikolwiek ślad sławnej na cały świat możności tego ogromnego
kraju. Zdumione spojrzenia króla i jego świty omiatały uważnie każdy kąt,
szukając wspaniałych dywanów, błyszczących od drogocennych kamieni zbroi i
innych przejawów próżności, od których kipiały pałace Lohirath, zarówno te
należące do samego Hallema, jak i do najbiedniejszej nawet szlachty. Gdy tak
patrzyli na otaczające ich skromne, kamienne ściany, na nieliczną służbę, która przemykała po
pałacowych korytarzach niczym cienie (część z nich nie raczyła nawet oddać
czcigodnym gościom pokłonu), ich szacunek do cesarza Grönedönu – nadwątlony od samego początku
przez dość grubiańskie zachowanie jakim przywitał on gości – zmalał jeszcze
bardziej.
Nie rozumieli, że piękno tkwi nie tylko w bogactwie, ale i w prostocie.
Ich zaślepione blaskiem złota spojrzenia nie potrafiły dostrzec majestatu
zwykłego kamienia skąpanego w różnych odcieniach zieleni, żółci, czerwieni i
błękitu. Miękkie buty Lohirathyjczyków, za które cała rodzina skromnie żyjących
wieśniaków mogłaby przetrwać miesiąc albo dłużej, stąpały bezszelestnie po
odbijających się w marmurze podobiznach herosów i mitycznych bestii, jednak
sami mężczyźni nie poświęcali im najmniejszej uwagi. Głowy mieli podniesione
zbyt wysoko, aby być w stanie dostrzec, że prosty kamień posadzek może mieć w
sobie równie wiele blasku i barwy, co najwspanialsze klejnoty.
Korytarz nie był długi, toteż po chwili niewielki pochód zatrzymał się
przed podwójnymi, dębowymi drzwiami, na których widniał wyrzeźbiony w drewnie
herb cesarstwa – dwa ryczące niedźwiedzie stojące na tylnich łapach. Wizerunki
bestii dorównywały rozmiarom samemu wejściu i – póki co – były jedyną ozdobą,
ujrzaną przez poselstwo w Grocie. Idący na przedzie Hrodgar, któremu towarzyszyli
Brekka i Lugo, zwrócił się twarzą w stronę Lohirathyjczyków i odchrząknął,
jakby chcąc nadać swemu głosowi nieco więcej powagi. Nie potrafił jednak wyzbyć
się łatwo słyszalnej nutki znudzenia – od razu widać było, że młodzieniec nie
znosił podobnych przedstawień.
– Wasza Wysokość! – Wykonał dość niezręczny ukłon w stronę Hallema,
jednocześnie zerkając z ukosa na stojącego obok Brekkę, który starał się
powstrzymać parsknięcie. – Zechciej proszę wybaczyć mi na moment! Oddalę się do
swych komnat, aby przywdziać… – Zamyślił się głęboko, szukając odpowiedniego
słowa. Rzucił swym towarzyszom pytające spojrzenie, żaden z nich jednak nie
umiał mu pomóc w tej sytuacji.
– Po mojemu, to jakieś spodnie i koszulę... – Szept Lugo poniósł się po
cichym korytarzu niczym grzechot żwirowej lawiny. Gdy wojownik zdał sobie z
tego sprawę, zamarł i pomachał dłonią dygnitarzom, którzy właśnie obrzucali go karcącym spojrzeniem.
– Nie o to pytałem, elfia panienko! – Hrodgar uderzył towarzysza w
żebra, udając z finezją godną szarżującego odyńca, że zrobił to zupełnie
przypadkiem.
– Cóż – wtrącił się Brekka, zawsze skory, aby dopiec młodzieńcowi. – Po
prawdzie to w ogóle nie pytałeś…
– Wypraszam sobie! – Ocierając obolały bok, trzeci z mężczyzn przybrał
obrażony wyraz twarzy i zacisnął wolną rękę w pieść, jakby za chwilę miał oddać
cios. – Ile razy mam powtarzać, że do niczego wtedy nie doszło?
– Zaprzeczasz temu tak gorliwie, że coś musiało tam zajść! – Cesarz po
raz drugi już tego dnia zdążył zapomnieć o Lohirathyjczykach. – W Dêneroth
załatali nie tylko twoją ranę…
Czyjś suchy, sztuczny kaszel przywrócił całą trójkę do rzeczywistości.
Hrodgar podniósł głowę i z pogardą w oczach spojrzał na Hallema. „Bezczelność!
– pomyślał – Przerywać mi w moim własnym pałacu!”.
– Domagam się audiencji, Wasza Cesarska Mość! – Władca Lohirath
niemalże wypluł z siebie ów tytuł, zupełnie jakby był mu on wstrętny. – Jestem
niezwykle zajętym człowiekiem, jeśli więc łaska Waszej Wysokości na to pozwoli,
chciałbym, aby odbyła się ona jak najszybciej.
To mówiąc, skłonił się niedbale, pochylając głowę do piersi, na co
trójka jego dygnitarzy uśmiechnęła się złośliwie, jakby w owym geście była
ukryta jakaś obraza. Rzeczywiście – skomplikowana etykieta dworska obowiązująca
w ich pustynnym królestwie wyróżniała wiele rodzajów pokłonów, z których każdy
mówił wiele o stosunku oddającego hołd do tego, komu go składał. Gest wykonany
przez Hallema świadczył o tym, że monarcha uważał młodego cesarza za stojącego
niżej od siebie – w ten sposób witał się ze swymi doradcami, którzy z kolei
upadali przed nim na twarz. Owym zachowaniem, król Lohirath dobitnie pokazał
swoim towarzyszom, że ma Hrodgara za nieokrzesanego, pozbawionego ogłady i
edukacji barbarzyńcę.
– Wybacz, Panie! – Młodzieniec nie miał najmniejszego pojęcia, że
właśnie został śmiertelnie obrażony, skłonił się więc w pas, aż jego długi
warkocz dotknął posadzki. – Mój sługa zaprowadzi cię do komnaty, w której
będziesz mógł poczekać na mój powrót. – Mówiąc to, położył dłoń na plecach
Brekki i wypchnął go przed siebie tak mocno, że zaskoczony mężczyzna zatrzymał
się dopiero przed samym Hallemem, którego obdarzył swym najpaskudniejszym
uśmiechem. – Zatroszcz się o jadło i napitki, sługo.
Olbrzym zaczął coś mruczeć pod nosem, jednak, mając na uwadze powagę
swojego władcy, nie mógł nie posłuchać bezpośredniego rozkazu. Rzucił więc
tylko mordercze spojrzenie zwijającemu się ze śmiechu Lugo i, przejechawszy
palcem po szyi w geście groźby, odwrócił się z powrotem do swoich nowych
„podopiecznych”.
– Proszę za mną, jaśnie panów!
Nie kłopotał się jednak ukłonami. Zamiast tego, wykonał bliżej
nieokreślony wymach ręką w kierunku podwójnych drzwi, po czym podszedł do nich
i nacisnął na klamkę. Naoliwione zawiasy poddały się lekko i szerokie skrzydła
rozwarły się bezdźwięcznie, wypuszczając na korytarz szum rozmów świadczący o
zgromadzonym wewnątrz tłumie. Brekka skinął uprzejmie na zaskoczonych Lohirathyjczyków
i przepuścił ich przodem. Gdy ostatni z czwórki zniknął za progiem, Hrodgar
podszedł do przyjaciela i rzucił mu rozbawione spojrzenie.
– Dopilnuj żeby nasi czcigodni goście zaznali grönedöńskich wygód! –
Mężczyzna odwzajemnił szyderczy uśmiech swego cesarza. – Jeśli król chce
audiencji, to będzie ją miał. Szkoda tylko, że wybrał na nią tak tłoczny dzień…
Wykonawszy parodię dwornego ukłonu, wojownik podążył w ślad za
poselstwem. Po chwili rozległ się miękki trzask opadającej klamki i drzwi
zamknęły się, ponownie zalewając korytarz w ciszy – żaden, najlżejszy nawet
odgłos nie zdradzał obecności dziesiątek ludzi, którzy czekali na posłuchanie u
cesarza, pomimo iż znajdowali się oni tuż za ścianą. Skinąwszy na Lugo, Hrodgar
ruszył w głąb korytarza, gdzie już dostrzec można było zwiększony ruch służby
kręcącej się tam i z powrotem – z ukrytego za mircetytową kolumną przejścia,
jeden po drugim, wychodzili kolejni, odziani w szare, grönedöńskie barwy
posługacze dźwigający stosy świeżych szat, niewielkie pojemniki z wonnymi
olejkami oraz drewniane cebrzyki wypełnione gorącą wodą. Pośród tej krzątaniny,
spowity w kłębach pary unoszącej się z wiader, stał Sigeward, koordynując
poczynania pokojowych niczym generał rozstawiający przed walką swych żołnierzy.
Zawzięta mina i nastroszone groźnie brwi jedynie potęgowały owo wrażenie –
mogło się zdawać, iż od temperatury cesarskiej kąpieli zależą losy całego państwa.
– Uważaj, uważaj! – Wypolerowana laska starca wisiała niczym katowski
topór nad głową nieszczęsnego posługacza, który, potknąwszy się, rozlał nieco
zawartości swego cebrzyka na marmurowej posadzce. – Na wszystkie wszy skaczące
po włochatych jajach Azarusa! Pijany Domhan zrobiłby to lepiej od ciebie!
– „Włochate jaja Azarusa”? –
Lugo aż zatrzymał się w pół kroku, pozwalając cesarzowi się wyprzedzić. – Całe
życie spędziłem wśród na wpół obłąkanych od przepicia wojowników podobnych
naszemu Brekce… Przez drugie pół wysłuchiwałem bluzgów Nerungów, którzy smagali
mnie swymi batami… Ale to? – Mężczyzna wskazał palcem na trzęsącego się w
napadzie wściekłości Sigewarda, który właśnie wyrywał opieszałemu słudze
wiadro. – Czuję się, jakbym po raz drugi utracił niewinność!
Hrodgar również się zatrzymał i uśmiechnął szeroko, niczym wilk
błyskający kłami. Dziwny był to widok, zwłaszcza, jeśli wzięło się pod uwagę
to, że młodzieniec był jednym z Biczowników – pomimo licznych bójek,
nieprzeliczonych wypadków podczas treningów, pijackich upadków i wielu, wielu
innych zagrożeń, młodemu władcy Grönedönu nie brakowało ani jednego zęba. Było
to kolejnym obiektem żartów ze strony towarzyszy, którzy nazywali swego monarchę
„Gasghan”, czyli „Szczeniak” – według
ich przekonań, braki w uzębieniu chwalebnie świadczyły o stoczonych walkach i
były świadectwem życia wojownika.
– Trzeci.
Lugo rzucił młodzieńcowi spojrzenie, w którym podejrzliwość szła o
lepsze z ciekawością. Widząc to, jego towarzysz parsknął śmiechem.
– Nie tylko Nerundzy smagali cię swoimi biczami! – Hrodgar złapał pięść
przyjaciela, która wystrzeliła nagle do przodu, celując w jego złamany i
zakrwawiony nos. – Gęstwiny Wegléast
kryją w sobie coś więcej niż jadowite kobry! – Wolną ręką złapał za nadgarstek
drugiej dłoni towarzysza, blokując kolejny cios. – Wystarczy spytać elfy!
Ukąszenia ich węży wsączyły ci w żyły swoją słodką truciznę… Zresztą… nie tylko
tam! Auuu!
Celnie wymierzony kopniak niemalże powalił młodzieńca na ziemię.
Zamiast jednak złapać się za szybko rosnący siniak, jak zrobiłby każdy mniej
doświadczony wojownik lub poluzować uścisk na dłoniach rywala, Hrodgar wykonał
błyskawiczny przysiad i, wsunąwszy goleń pod stopy Luga, podciął mężczyźnie
nogi, obalając go na ziemię. Sekundę później stał już nad leżącym przeciwnikiem
i spoglądał na niego z kpiącym uśmieszkiem na twarzy. Otworzył usta, aby coś
powiedzieć, jednak zanim jeszcze skończył brać niezbędny do tego oddech, coś
twardego uderzyło w marmurową posadzkę. W pozbawionym dywanów, wyłożonym
surowym kamieniem korytarzu, suchy trzask zabrzmiał niczym uderzenie gromu.
Jego milknące z każdą sekundą echa odbijały się od nagich ścian i przemykały
coraz dalej i dalej w głąb zamku, budząc starożytną budowlę do życia. Przez
chwilę mogło się zdawać, że odgłos trwa w wielu miejscach jednocześnie jakby
nie jedna, a dziesiątki drewnianych lasek uderzało w posadzkę. W samym zaś oku
owego wibrującego cyklonu dźwięku, spokojny niczym wykuty z kamienia posąg,
stał Sigeward.
Oblicze starca było jeszcze odrobinę nabiegłe czerwienią po
niedawnej kłótni z służącym, jednak zdążył już przyoblec je w zwyczajną sobie
maskę uprzejmej neutralności i absolutnego spokoju. W twarzy mężczyzny nie drgał
ani jeden mięsień, jego krzaczaste brwi tworzyły niemalże idealne łuki, których
nie szpeciły gniewne zmarszczenia, a mimo to, widząc owo pozbawione wszelkiego
wyrazu oblicze, młody cesarz mimowolnie zadrżał. Nie był to jednak strach –
wspomnienie owego uczucia, czyniącego mężczyznę słabym i niezdolnym do walki,
zostało dawno temu pogrzebane w jego umyśle pod świstem batów wymierzanych
przez psy Cerdica podczas szkolenia w Casgradh, przez nieszczęśników, którzy je
przeżyli, nazywanego „Rzeźnią”.
Było jednak w tych wiecznie młodych, a zarazem sędziwych oczach
Sigewarda coś, co wzbudzało we władcy głęboki szacunek i przywiązanie, może
nawet jakąś dziką i niezrozumiałą miłość. Nie była ona podobna do tej, jaką
Hrodgar darzył swych braci, jak często mówił o Biczownikach, ani nawet do owego
ślepego oddania Brekce, który był młodzieńcowi jak ojciec odkąd ten tylko
sięgał pamięcią. Do rubasznego, uszczypliwego olbrzyma, podchodził przecież z
bezgraniczną otwartością, gotów odpłacać przytykiem za przytyk, ciosem za cios…
A to przecież on, a nie Sigeward, zajął się nim kiedy przerażony i dopiero co
oderwany od matczynej spódnicy, trafił do Casgradh i po raz pierwszy
zakosztował rzemieni Nerungów. Starzec był jednak jego nauczycielem jeszcze
zanim wstąpił na tron. Zawsze ten sam, zawsze wymagający, umiejący skarcić, ale
i nagrodzić… Zupełnie jakby nie widział różnicy pomiędzy siedmioletnim chłopcem
próbującym czytać zakurzone księgi, a doskonale wyszkolonym w walce, władającym
potężnym imperium cesarzem, ciągle postrzegając go jako swego ucznia.
Również Hrodgar spoglądał na swego mentora z identycznym podziwem i
chęcią przypodobania się, z jakimi robił to przed niemal siedemnastoma laty.
Dlatego też, widząc w oczach staruszka pierwsze sygnały zniecierpliwienia i
dezaprobaty, młodzieniec natychmiast uciekł spojrzeniem od tych okien, przez
które wyglądały nieugięta wola i głęboka mądrość. Ku swojemu ogromnemu
niezadowoleniu i zażenowaniu poczuł, jak po raz kolejny tego dnia na jego
policzki wypełzają delikatne rumieńce. Owa świadomość nie tylko nie pomogła mu
w odzyskaniu pewności siebie, a wręcz przeciwnie – blady róż wkrótce zamienił
się w krwisty szkarłat, który palił lica cesarza niczym płynne żelazo.
– Lugo! – Laska Sigewarda zawisła niebezpiecznie blisko krtani leżącego
na podłodze mężczyzny, który, zezując lekko, wpatrywał się w jej koniec,
oddalony o zaledwie kilkanaście cali od swojego nosa. – Zaprowadź Jego Cesarską
Mość do jego komnaty i dopilnuj, żeby słudzy zajęli się jego odzieniem! – Końcówka kostura obniżyła się o kolejne
kilka cali, teraz już niemalże opierając się o gardło wojownika. – Nie
chciałbym, żeby coś przeszkodziło mu w jak najszybszym dotarciu do Gawry.
Chociaż słowa staruszka wypowiedziane zostały uprzejmym, suchym tonem,
jednak ciskane przez jego oczy błyskawice dopowiadały całą resztę mąk i kar,
które czekałyby na Lugo, gdyby ten nie dopilnował wszystkiego jak należy.
Ukryty przekaz brzmiał: „Zaprowadź cesarza do komnaty i dopilnuj, żeby nie
zrobił czegoś nieodpowiedniego lub głupiego. Ma być czysty, dostojny i gotowy,
by przyjąć suplikantów”.
Hrodgar, który najwyraźniej doskonale pojął, o co chodziło jego
nauczycielowi, zrozumiawszy, że uważa go on za nie dość odpowiedzialnego, by móc
sprostać tak prostej czynności jaką jest przywdzianie szat, wyprostował się na
całą swoją imponującą wysokość, próbując przywołać w swej postawie choć
odrobinę godności. Czubek głowy staruszka sięgał mu zaledwie powyżej pasa.
– Poradzę sobie, fihdir! Nie
potrzebuję niańki żeby…
– Oczywiście, Wasza Cesarska Mość! – Sigeward zgiął się w pokornym
ukłonie. – Lugo pójdzie z tobą jedynie po to, aby mieć oko na służbę…
– Na kości i czaszki! – Podniesiony głos Hrodgara dobitnie świadczył,
że jego buntownicza natura wzięła górę nad potulnym barankiem, w którego
zmieniał się przy swym mentorze. – Jestem dorosły, fihdir! Sam poradzę sobie ze służbą!
– Z czymże to Wasza Cesarska Mość by sobie nie poradził! – Kolejny
uniżony ukłon – czubek łysiny mężczyzny
dotknął niemalże jego kolan. – Jeśli jednak mogę coś zasugerować…?
– Wiesz, że zawsze przyjmuję twoje rady, fihdir. Mów śmiało!
– Wasza Cesarska Mość powinien pamiętać o swoim wyglądzie. –
Wyprostowawszy się nagle, starzec rzucił złamanemu nosowi Hrodgara pełne
niesmaku spojrzenie. Wciąż nosił na sobie byle jak wytarte smugi zakrzepłej już
krwi. – Przyślę Ceverica, żeby
doprowadził twarz Waszej Miłości do poprzedniego stanu… A skoro o twarzy mowa…
– Wzrok starca zsunął się na gładkie policzki młodzieńca. – Miałem właśnie
zasugerować ci, panie, żebyś posłał po golibrodę widzę jednak, – uśmiechnął się
odrobinę złośliwie – że już się tym zająłeś!
Lugo, który wciąż leżał na podłodze, obserwując z jej wysokości całe
zajście, parsknął swoim obłąkańczym śmiechem maniakalnego mordercy, za co
zarobił solidnego szturchańca zaokrąglonym końcem kostura pod żebra. Nie
ostudziło to jednak jego wesołości – złapał się jedynie za bok i dalej
przewracał po ciemnym marmurze, wydając z siebie bliżej nieokreślone okrzyki i
parsknięcia. Tymczasem, wbiwszy tę ostatnią szpilę w już i tak nadwątloną
miłość własną młodego cesarza, Sigeward ponownie oddał Hrodgarowi hołd, po czym
całkowicie stracił dla niego zainteresowanie.
– Hej, ty tam! – Wskazał laską na dźwigającego stertę czystych koszul
służącego, który zatrzymał się nieco zdezorientowany, lecz przygotowany już na
reprymendę. – Upuściłeś coś! Czy wiesz ile…
Starzec rzucił się w swój żywioł, do którego wydawał się być
stworzonym. Jego skurczone, pokryte pomarszczoną skórą ciało wydawało się
zazwyczaj kruche i powolne, jednak gdy przychodziło do zarządzania posługaczami
(czy zresztą kimkolwiek innym w pałacu, który w ręku owego siwiuteńkiego
mężczyzny zamieniał się w jeden, doskonale współpracujący organizm), Sigeward
przeobrażał się w istny wulkan energii, przy którym bladła nawet ognista ziemia
Beltanei z jej plującymi lawą kraterami i strzelającymi pod niebiosa gejzerami
wrzącej wody. Nikt i nic o zdrowych zmysłach nie śmiało wchodzić mu wówczas w
drogę, chyba, że gotowe było stanąć oko w oko z jego kosturem, którego
pocałunkami starzec obdarowywał po równo, tak służących, wojowników, jak i
samego cesarza, choć tego ostatniego jedynie wtedy, gdy wydawało mu się, że
nikt nie patrzy – znów stawał się wówczas dobrotliwie zrzędliwym mistrzem,
motywującym nadpobudliwego wychowanka za pomocą bolesnych, acz nieszkodliwych
razów.
Przez jakiś czas, Hrodgar i Lugo, który zdążył w międzyczasie podnieść
się z posadzki, spoglądali z rozbawieniem jak staruszek strofuje nieuważnego
sługę, wymyślając mu od potomków dzikusów i pytając urągliwie, czy przypadkiem
nie upuszczono go w dzieciństwie na głowę, za co miałby się teraz mścić na
cesarskich koszulach. Gdy tak stali, z
niezbyt mądrymi uśmiechami na twarzach i kpiącymi iskierkami w oczach,
przypominali uczniów, którzy, widząc, iż ich nauczyciel strofuje właśnie kogoś
innego, cieszą się z owego przedstawienia, dziękując bogom, że to nie ich
kolej. Nie było w tym jednak żadnej złośliwości czy rozmiłowania w cudzym
upokorzeniu – ot, zwykła, młodzieńcza beztroska, wcale nie pozbawiona nuty
współczucia. Szybko jednak uciekli od widowiska – albo znudzili się patrzeniem
na skulonego ze strachu posługacza, albo
też coraz częstsze, zniecierpliwione spojrzenia, które Sigewerd kierował w ich
stronę, zrodziły w ich umysłach podejrzenie, że starzec lada moment może do
nich wrócić. Nie czekając więc ani chwili dłużej, ruszyli pomiędzy pokojowymi i
już po chwili zniknęli w drzwiach prowadzących do komnaty cesarza.
Gdy tylko weszli do środka, Hrodgar nakazał służącym opuścić sypialnię,
zapewniając kłaniających się w pas mężczyzn, że nie będzie potrzebował ich
pomocy. Ich ciemne, pobrużdżone twarze i ponure spojrzenia przywodziły na myśl
bardziej morderców i rabusiów niż lokajów. Każdy z nich mógł się poszczycić
pokaźną kolekcją blizn, która rozciągała się nieraz od czoła po palce u stóp, a
pokryte twardą jak rzemień skórą dłonie, świadczyły o znajomości wojennego
rzemiosła czy też raczej rabunku. Tak też właśnie było – służba pracująca w
Grocie, składała się w całości z członków rozbójniczych band, których całe
niemalże plemiona włóczyły się zawsze wzdłuż olbrzymich granic Grönedönu,
czyhając tylko na okazję, by napaść na bezbronne osady rozsiane po rubieżach
imperium, gdzie regularne oddziały rzadko stacjonowały ze względu na szereg
umów politycznych zabraniających stałego utrzymywania wojska bliżej niż w
odległości sześćdziesięciu mil od najbliższego miast lub wsi sąsiada.
Takie właśnie wolne watahy, nieznające królów, cesarzy, bojarów ani
żadnej innej formy władzy poza tą, którą zdobyć i utrzymać można jedynie z
mieczem w dłoni i w otoczeniu trupów oponentów, nawiedzały wszystkie królestwa
Środkowego Kontynentu niczym zaraza, zostawiając za sobą jedynie śmierć,
opustoszałe chaty i trupi zaduch. Tych bezwzględnie tępiono, gniotąc ich jak
robactwo pod uderzeniami stalowych butów i końskich kopyt, do czego Hrodgar,
jako uwielbiający wszelkiego rodzaju bitwy i potyczki, walnie się przykładał –
nie było miesiąca, żeby z Żelaznej Grani nie wyruszyła przeciwko rozbójnikom
mniejsza lub większa ekspedycja Biczowników, wiedziona przez samego
cesarza.
Zdarzały się jednak również mniej agresywne, mniej krwiożercze szajki,
które poprzestawały na napadach na strzeżone karawany, wymuszeniach i tym
podobnym procederze, unikając, gdy tylko się dało, zbędnego rozlewu krwi.
Również im nie pobłażano zbytnio, chcąc straszliwym przykładem zniechęcić
pozostałych przed łamaniem prawa, jednak czasami, a zwyczaj ów najbardziej
popularny był w Grönedönie, zamiast ozdabiać nimi okoliczne drzewa brano ich
jako jeńców. Wtłoczeni w karby dyscypliny przez żelazne ręce Grönedöńczków,
stawali się posługaczami, garncarzami, rolnikami – słowem – wykonywali prace,
którymi mieszkający w cesarstwie mężczyźni nie mieli ochoty się zajmować.
Kobiet wcale nie brano pod uwagę przy owych obowiązkach – nigdzie w całym
cywilizowanym Cynedorze nie darzyło się niewiast podobnym szacunkiem jak w
imperium Hrodgara. Mówiono o nich: „Gewrit sigewif Grönedönneu elador cahna byrde
rihtcön beörnwigaa, árianhn öhr” – „Szanujmy kobiety Grönedönu, gdyż tylko one
rodzą prawdziwych herosów”. Nosiły broń,
budowały zamki, które obsadzały własnymi oddziałami… Nikomu nie przeszłoby
nawet przez głowę, żeby pohańbić jedną z nich tak niskim stanowiskiem, toteż
brani w niewole jeńcy stanowili doskonałe rozwiązanie.
Młody cesarz świetnie zdawał sobie sprawę, że trzymanie podobnych
pokojowych przypomina spanie na zatrutym ostrzu, które w każdej chwili gotowe
jest zranić i wsączyć w żyły zabójczą truciznę, jednak póki co, nie doszło
jeszcze do żadnego poważniejszego incydentu z udziałem byłych rabusiów. Trudno
zresztą im się dziwić – mało kto poważyłby się wszczynać awantury tuż pod nosem
watahy rządnych krwi brytanów. Sama obecność Biczowników wystarczyła, żeby
utrzymać ich w ryzach, toteż posłusznie wypełniali swoje prace, znosząc nawet
wieczne niezadowolenie Sigewarda. Tak było i tym razem – pomimo hardych
spojrzeń i wyzywająco niskich jak na służbę pokłonów, posługacze sprawili się
jak należało – pośrodku niewielkiej komnaty stała emanująca przyjemnym ciepłem
balia napełniona wodą wymieszaną z wonnymi olejkami, które roztaczały w
pomieszczeniu mocny, znajomy zapach arveńskich róż.
– Pachnie tu jak w drogim burdelu. – Szept Lugo pełen był jakiegoś
nabożnego szacunku, zupełnie jakby przybytek, o którym mówił, był dla niego
szczytem luksusu. – Aż mam ochotę…
– Wiesz gdzie są stajnie. – Hrodgar przerwał przyjacielowi i podszedł
do balii, w której zamoczył dłoń, sprawdzając temperaturę wody. – Nie ruszaj
tylko owiec z czerwonym znakiem. – Popatrzył przez ramię na drugiego mężczyznę
z wyrazem kamiennej powagi odciśniętym na twarzy. – Będą na jutrzejszy obiad. W
kwestii nadziewania ich na rożen, wolę zaufać kucharzom niż tobie…
Lugo rozejrzał się uważnie po komnacie, udając, że nagle go ona
zaciekawiła, aby dać sobie nieco czasu na odbicie urągliwego sztychu, jednak,
jak na złość, w sypialni cesarza nie było niczego, co mogłoby przykuć jego
uwagę na dłużej. Niewielka izdebka wyglądała raczej jak kwatery jakiegoś
znaczniejszego sługi niż siedzibę władcy Grönedönu. Podobnie jak korytarze
Grotu, pozbawiona była jakichkolwiek ozdób, poza kilkoma sztukami oręża, które
porozwieszane były tu i ówdzie na wbitych w kamienne ściany zaczepach, jednak i
one nie służyły do ozdoby – ich proste klingi lśniły wprawdzie srebrem, jednak
był to ostry blask wypolerowanego żelaza, a nie miękkie światło odbijające się
od delikatnego kruszcu. Na rękojeściach brakowało zwykłych broniom królów
klejnotów i grawerunków, a wygładzone od ściskania ich w dłoni jelce świadczyły
o częstym użytkowaniu. Był więc wśród nich ogromny, nordycki topór o podwójnej,
trójkątnej głowicy, ciężki młot wojenny, przypominający raczej narzędzie
kowalskie niż instrument służący do gniecenia ciał wrogów i kilka innych, w tym
ulubiony oręż Hrodgara – długi, prawie sześciostopowy miecz z czarnej stali.
Oprócz owych „przedmiotów codziennego użytku” jak mawiał o swojej
bitewnej kolekcji młody cesarz, w komnacie znajdowało się jeszcze proste,
drewniane łóżko wyścielone ogromną płachtą futra szarego niedźwiedzia (na
której teraz piętrzyły się stosy czystych ubrań), dębowy stolik poznaczony
niezliczonymi śladami po nożu, kilka niskich taboretów oraz okuta mosiądzem
skrzynia, stojąca obok posłania. Wszystko to skąpane było w czerwonym, zielonym
i żółtym świetle wpadającym przez wychodzące na południe witrażowe okna, za
którymi rozciągał się widok na plac ćwiczebny i zabudowania cekhauzów. Lugo
widział to wszystko tysiąc i jeden razy. Westchnął głęboko na wspomnienie
wszystkich hulanek, które miały miejsce w tej komnacie.
– Założę się, że podane z podobną przyprawą smakowałyby ci wybornie! –
Nie patrząc na cesarza, który właśnie zanurzał się w parującej wodzie,
mężczyzna zepchnął ułożone na łóżku ubrania na podłogę i usiadł na szarym
futrze, uważając, żeby nie oprzeć ciężaru ciała na miejscu, w którym deska
tworząca stelaż została złamana podczas pijackiej burdy. Świeże koszule, utkane
z najdelikatniejszego jedwabiu upadły na marmurową posadzkę. – W końcu miałbyś
w sobie coś z mężczyzny! – Wyciągnął się wygodnie na posłaniu, opierając
pokryte piaskiem i kurzem stopy na reszcie szat. – Może urosłaby ci od tego
broda?
– Pier…
Przerwał mu odgłos pukania do drzwi.
– Wejść! – w głosie Hrodgara słychać było nutki poirytowania, zupełnie
jakby przeszkodzono mu w połowie niezwykle ważnego wystąpienia. – A ty… –
Wskazał na Lugo. – Pierdol się!
Do komnaty wszedł średniego
wzrostu mężczyzna w powłóczystej szacie z jasnobrązowego materiału. Jego twarz
była zupełnie pozbawiona wyrazu, zupełnie jak oblicza trupów, na wieki zastygłe
w jednym i tym samym grymasie lub jego braku. Ascetyczne, blade jak ściana,
poznaczone błękitnymi rysami żył, oblicze przybysza było jakby zapadnięte w
sobie, co najbardziej uwidaczniało się w policzkach, które przypominały
rozpiętą na sznurze płachtę sukna, w którą uderza wiatr, wydymając ją do
środka. Bulwiasty nos, charakterystyczny dla magów, rzucał ogromny, ostry cień
na mocno zaciśnięte usta, pozbawione choćby kropli krwi, a spod wysuniętego
sklepienia czoła wyglądały dwie pałające jakby ustawiczną gorączką studnie
oczu. One jedne w całym obliczu tego człowieka wydawały się należeć do żyjącej
osoby – wiecznie ruchliwe, wiecznie czujne i spoglądające jakby z daleka, niby
przez zasłonę innego świata, widocznego jedynie dla ich posiadacza. Nie
przyciągałyby jednak wzroku aż tak bardzo, gdyby nie pewna ich właściwość,
którą dostrzec można było z daleka – z zaczerwienionych od bezsenności,
pożółkłych lekko białek, spoglądały na świat dwie różnokolorowe tęczówki –
niebieska i zielona.
– Wasza Cesarska Mość… Sigeward… – Przybysz zamrugał silniej i umilkł
nagle, a jego oczy zaczęły wodzić po komnacie, dostrzegając coś, co było
niewidoczne dla obu wojowników. Bez ostrzeżenia zamachnął dłonią, chwytając powietrze. – Mam cię! – Jego ryk sprawił, że Lugo podskoczył na łóżku, a
nadłamana deska zaskrzypiała, płaczliwie protestując przeciwko podobnemu
traktowaniu. – Od tygodni szukałem tego malucha!
Pokazał im coś, co w swoim mniemaniu ściskał pomiędzy palcami., po
czym, z wyrazem błogiego zadowolenia na twarzy, wpakował sobie owo niewidzialne
coś do ust, przeżuł i połknął, gładząc się po zapadniętym brzuchu. Dwaj
pozostali mężczyźni wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia – wszyscy
w Grocie, nie wyłączając jego samego, mieli przybysza za szalonego. Hrodgar
ułożył się wygodniej w balii, pozwalając swoim splecionym wciąż włosom zanurzyć
się w wodzie. Wystrzyżona nad jego lewą skronią runa zatraciła swój kształt pod
wpływem wilgoci – pszeniczna szczecina robiła się już nieco za długa.
– Dobrze, że jesteś, Cevericu… Bardziej martwiłbym się, gdybym nie
wiedział gdzie jesteś i co robisz… – Ociekającą wodą dłonią, cesarz wskazał na
swój obmyty już z krwi, lecz wciąż dziwnie wygięty nos. – Zwykle nie prosiłbym
cię o pomoc w podobnym przypadku, druidzie… Ale wiesz, jak uparty potrafi być
Sigeward…
– Wasza Cesarska Mość wybaczy śmiałość… – Mag oblizał wąskie usta
bladym językiem przypominającym wyjątkowo tłustą dżdżownicę. – Nie jestem
druidem! – Mężczyzna przejechał dłonią po lśniącej w czerwonym blasku słońca
łysinie i wyprostował się dumnie. Cały czas jednak wodził swymi różnokolorowymi
oczami po komnacie, nie zatrzymując ich ruchu ani na sekundę. – Należę do
zakonu Telepatów i nie mam nic wspólnego z tymi energetycznymi pijawkami! –
Jego bezwyrazowa twarz przez chwilę groziła przybraniem wyrazu oburzenia,
jednak w porę ją powstrzymał. – Widzisz, Wasza Wysokość, Telepaci posługują się
wyłącznie mocą własnego umysłu, podczas gdy…
– Tak, tak słyszeliśmy to już tysiąc razy! – Lugo machnął lekceważąco
ręką. – Dla mnie to wszystko jedno – magia jest magią, a druid, druidem.
Wzdychając ciężko i mamrocząc coś pod nosem, Ceveric podszedł do
parującej balii i obrzucił cesarza krytycznym spojrzeniem.
– Hmm...musiałbym przeprowadzić dokładniejsze badania… hmm… Drobne
nacięcie u nasady…Tak… Czy Wasza Cesarska Mość jest uczulony na Szczurze Ziele?–
Jego usta rozciągnęły się w czymś, co można by uznać za uspokajający uśmiech.
– Chcesz mnie otruć?
– Ależ skąd! – Mag wydawał się szczerze zaskoczony podobnym
przypuszczeniem. – Wtedy podałbym ci, panie, Sereafię. Napar z jej kwiatów robi z
ludzkim ciałem wspaniałe rzeczy! Wystarczy kilka kropel podanych w winie, nie
poczułbyś nawet smaku, Wasza Miłosć!
– Od dzisiaj masz zakaz wstępu do kuchni lub kręcenia się w jej
pobliżu! – Pomimo iż młodzieniec nie sądził, żeby Ceveric naprawdę chciał go
uśmiercić, wolał zachować wszelkie środki ostrożności. Jeśli chodziło o
obłąkanego czarodzieja, wszystko było możliwe. – Póki co, napraw mój nos!
– Jak sobie życzysz, Wasza Cesarska Mość!
Postąpił kolejne kilka kroków naprzód i wyciągnął przed siebie
zakończone długimi, żółtymi pazurami palce, celując nimi w twarz młodzieńca.
Zanim jednak zdążył chociażby dotknąć przekrzywionego nosa Hrodgara, wydarzyły
się dwie rzeczy – siedzący po pas w kąpieli władca rzucił się gwałtownie do
tyłu, posyłając w powietrze rozbryzgi wody, które osiadły na piersi długiej
szaty Ceverica, a rozciągnięty niefrasobliwie na łóżku Lugo zerwał się z posłania
niczym jastrząb pikujący na stepowego zająca i, podbiegłszy do maga, chwycił go
za nadgarstek.
Przez jego palce, zaciśnięte na suchej, napiętej skórze czarodzieja
przebiegł nieprzyjemny dreszcz, zupełnie jakby zanurzył dłoń w mrowisku i
obsiadły ją setki tysięcy owadów, łaskocząc intruza niezliczonymi odnóżami i
zatapiając w jego ciele ociekające jadem szczęki. Rozbiegane, różnokolorowe
oczy spojrzały na wojownika z mieszaniną zdziwienia i skrywanego gniewu. Gdy
tylko napotkały wzrok olbrzyma, Lugo ujrzał w nich coś, czego nie sposób było
wytłumaczyć – te zazwyczaj zamglone obłędem, pozbawione najdrobniejszych śladów
trzeźwego myślenia źrenice, miały teraz w sobie jakiś wewnętrzny blask, jakąś
mądrość niezwykłą i potęgę, zupełnie jakby ich posiadacz wiedział wszystko o
wszystkim i zdolny był do każdego czynu.
– Odejdź...Od...Niego! – Pomimo nieprzyjemnego uczucia, którego doznał,
wojownik nie miał najmniejszego zamiaru odpuszczać magowi. Jeśli chodziło o
bezpieczeństwo cesarza, Biczownicy gotowi byli dać się poćwiartować w jego
obronie. – Odejdź!
– Wasza Cesarska Mość! – Świetlista łuna, rozjaśniająca spojrzenie
Ceverica zniknęła, zastąpiona na powrót przez lekkie otępienie. – To tylko
odrobina magii, nic…
– Żadnej magii! Żadnych piekielnych sztuczek! – Hrodgar usadowił się
wygodniej po drugiej stronie balii, byle jak najdalej od szalonego czarodzieja.
– Zrobisz to własnoręcznie, albo wcale!
– Ależ panie! Czy godzi się, aby potężny cesarz Grönedönu bał się
czegoś tak błahego jak… Hmmm… – Mag podniósł wzrok ponad głowę młodzieńca,
wpatrując się intensywnie w jakiś punkt na przeciwległej ścianie. Różnobarwne
oczy uspokoiły się na moment, skupione na widocznym tylko dla nich obrazie. –
Rozumiem… Cerdic…
– Naedere swigen!
Lugo podciął nogi uwięzionego w
mocarnym uścisku mężczyzny, obalając cherlawego maga na kolana. Dopiero
wtedy Ceveric oprzytomniał na tyle, żeby zrozumieć iż wypowiedział swe myśli na
głos. Przez jego zawoalowane w brunatną szatę ciało przebiegł dreszcz strachu –
wypowiadanie imienia tyrana w obecności Hrodgara nie było najmądrzejszym
pomysłem i zwykle kończyło się nienajlepiej dla śmiałka, który poważył się na
przywołanie wspomnienia Mrocznego Władcy. W najgłębszych czeluściach lochów,
których całe labirynty ciągnęły się pod potężną sylwetką Grotu, było specjalne
miejsce, do którego tacy osobnicy trafiali na kilka dni, lub nawet tygodni. O
owych przepastnych więzieniach szeptano też inne, o wiele bardziej niepokojące
plotki – w każdym szynku, tawernie, czy nawet burdelu, znaleźć można było
obszarpańców opowiadających o swoich wyprawach – prawdziwych lub zmyślonych –
do cesarskich kazamat oraz makabrycznych odkryciach, których w nich dokonali.
Za kwartę cienkiego piwa można było posłuchać o ogromnych, podziemnych
salach wypełnionych tajemniczymi urządzeniami, o stołach pokrytych brązowymi
strupami krwi, ogromnych szklanych słojach, w których pływały straszliwie
zdeformowane, wyzute z człowieczeństwa niemowlęta… Relacje były różne, często
zaprzeczały sobie nawzajem – jedni twierdzili, że za owymi potwornościami stoi
nowy cesarz, inni zaklinali się na bogów, że widzieli spacerujące po ciemnych
korytarzach widmo Cerdica, całe skąpane we krwi i obwieszone dymiącymi
wnętrznościami.
Plotki i pogłoski szerzyły się w zastraszającym tempie, budząc grozę
wśród mieszkańców Żelaznej Grani – przyzwyczajeni do życia w strachu przed swym
poprzednim władcą, Grönedöńczycy nie zadawali sobie zbędnych pytań – nikt nie
zastanawiał się jakim sposobem owi zapijaczeni włóczędzy, cuchnący przetrawioną
gorzałką i obrzydliwymi wydzielinami ciała, zdołali zakraść się niezauważeni do
pilnie strzeżonych lochów i wyjść z nich cało. Zamiast tego, wierzono im na
słowo, bezkrytycznie przyjmując każdą, najkrwawszą nawet informację o
Hrodgarze, który z czasem ze zbawcy i obrońcy, stał się w oczach niektórych
nowym tyranem i oprawcą. Było to przekleństwo każdego władcy, który przejął
rządy po okrutniku – nieustanna walka o oczyszczenie tronu z krwawych szram,
zostawionych na nim przez poprzednika. W przypadku Grönedönu, nie było to łatwe
zadanie.
Szczególne podejrzenia względem młodego cesarza wzbudzał fakt, iż po
zaciekłych i krwawych walkach o stolicę, nie ogłosił publicznie śmierci swego
ojca. Losy tyrana zostały ukryte przed ludem, który wkrótce sam zaczął sobie dopowiadać
historię, doszukując się w niej spisków, zdrady i przede wszystkim – magii. Co
prawda, po kilku latach od przejęcia tronu przez Hrodgara, w którym to okresie
nie wydarzyły się żadne niepokojące sytuacje z jego udziałem, ogólne nastroje
zaczęły się poprawiać, jednak wciąż byli tacy, którzy widzieli w nim tylko to,
czym stworzył go jego ojciec – zbrodnię przeciwko naturze i bogom, abominację,
narzędzie do zabijania. Ludzie owego pokroju nie brali pod uwagę, że on sam
jest ofiarą Cerdica i jego mrocznej magii, do której pałał zresztą niegasnącą
odrazą zmieszaną z zabobonnym wręcz strachem.
Teraz także nie zamierzał pozwolić Cevericowi użyć na sobie jego mocy,
nawet w tak nieznaczącej, niemalże niezauważalnej formie.
– Genoh! – Młodzieniec wskazał
palcem na swój opuchnięty nos, wolną ręką dając znak Lugo, żeby pozwolił magowi
podejść. – Zabieraj się do roboty, druidzie!
– Nie jestem druidem, Wasza Cesarska Mość… – Mocne szarpnięcie
postawiło go na nogi, a wciskająca się pomiędzy łopatki dłoń ponagliła do
ruchu. – Zobaczę co da się zrobić!
Rzucając brodatemu wojownikowi urażone spojrzenie, mężczyzna pokuśtykał
niepewnie do drugiego końca balii i ostrożnie przyjrzał się zniekształconej
twarzy swego władcy. Nagle, zupełnie bez ostrzeżenia, chwycił sterczący pod
nienaturalnym kątem nos młodzieńca w szponiaste palce i mocnym szarpnięciem,
którego trudno byłoby się spodziewać po kimś podobnie wątłej postury, pociągnął
go do siebie. Rozległ się mokry chrupot i przemieszczona chrząstka wróciła na swoje
prawowite miejsce. Z obu nozdrzy cesarza natychmiast popłynęły nowe strumyczki
ciemnej krwi, które skapywały do parującej wody, niemal natychmiast ścinając
się w czarne skrzepy. Hrodgar zaklął szpetnie i w porywie złości posłał w
kierunku maga całą ławicę srebrnych kropelek, które natychmiast na niego
opadły, mocząc go od stóp do głów.
Zdezorientowany Ceveric zamrugał tylko niezbyt bystro i zaczął łapać
powietrze szeroko otwartymi ustami niczym wyciągnięta na brzeg ryba. Widząc ową
minę, Lugo parsknął swym obłąkańczym śmiechem, od którego szyby w witrażowych
oknach zdawał się drżeć niczym kozia skóra naciągnięta na bęben, wibrująca pod
palcami doboszy. Po chwili dołączyli do niego obaj pozostali mężczyźni. Na
nieszczęśnie, ich rechot wydostał się za drzwi komnaty i dotarł do uszu
Sigewarda, który natychmiast wpadł do środka, przyciągnięty owymi odgłosami
niczym piorun do żelaznej iglicy. Staruszek stanął tuż za progiem, obrzucając
całą scenę pełnym niedowierzania spojrzeniem – leżące na podłodze szaty,
uwalane już w kurzu i piasku, rozświetloną wielobarwnym światłem posadzkę, na
której zbierała się ogromna kałuża wody, a w końcu na wciąż siedzącego w balii
cesarza.
Pierwszy cios wygładzonej laski wylądował na głowie Lugo, który stał
pośrodku komnaty z odchyloną do tyłu głową i trząsł się od targającej nim
wesołości, całkowicie zapominając o świecie. Celnie wymierzone uderzenie przywróciło go do rzeczywistości, stawiając
mu przed oczami kolorowe iskierki bólu.
– Miałeś dopilnować, żeby Jego Cesarska Mość czym prędzej pojawił się w
Gawrze, a nie urządzać z nim – kolejny cios opadł niebezpiecznie blisko ręki
Hrodgara, opartej nonszalancko o krawędź drewnianej kadzi, wydając przy tym
głuchy stukot – durne zabawy! Wynoś się stąd, ale już!
Wojownikowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać – idąc tyłem, tak,
żeby wciąż móc mieć na oku ściskany przez Sigewarda kostur, olbrzym wycofał się z komnaty,
rzuciwszy cesarzowi w progu pożegnalne, pełne szyderstwa spojrzenie. W
ostatniej chwili zdążył uchylić się przed ciężką, drewnianą szczotką, która
pomknęła w kierunku jego głowy, ciągnąc za sobą kropelki wody, przez co
przypominała kometę sunącą po nocnym niebie. Zarechotawszy pogardliwie, Lugo
odwrócił się tyłem i odszedł, zostawiając Hrodgara z przemoczonym magiem i
wściekłym nauczycielem, pod którego wzrokiem młody cesarz coraz głębiej zapadał
się w wypełniającą balię wodę.
Naedere swigen!
(zamilcz żmijo!)
Genoh! (dosyć!)
Fihdir (mistrzu)
Nie mam bladego pojęcia WTF się stało z tym tekstem, że się tak jakoś chce wyrwać z szablonu...:O Nie umiem też tego naprawić, przykro mi :( Anyway, wielki problem to jakiś nie jest chyba. Zapraszam do czytania, oraz do zajrzenia do zakładki "Materiały dodatkowe". :)
Nie mam bladego pojęcia WTF się stało z tym tekstem, że się tak jakoś chce wyrwać z szablonu...:O Nie umiem też tego naprawić, przykro mi :( Anyway, wielki problem to jakiś nie jest chyba. Zapraszam do czytania, oraz do zajrzenia do zakładki "Materiały dodatkowe". :)
Po głębokich kontemplacjach nad tymi dziwactwami, które Ci się porobiły z tekstem stwierdzam, że spieprzyłeś coś z poprzednim, a nie z tym. W sensie, domyślnie tekst był taki spieprzony, a przez przypadek wyszedł Ci dobry w poprzednim. Nie zamknąłeś przypadkiem całości w cytacie, albo coś? No ale anyway, przybyłam, zobaczyłam, naprawiłam, więc już powinno działać, a jak nie, to służę dalej zdolnościami programistki :D
OdpowiedzUsuńDobra, trochę przerwy od mechany, mogę komciać :D
"Wchodząc przez główne drzwi " dalej się rozwodzisz jakie wielkie one nie są, więc moim skromnym zdaniem lepiej pasowałoby wrota niż drzwi. Ale to tylko moja osobista uwaga, jak tam sobie uwazasz :D
"W Dêneroth załatali nie tylko twoją ranę…" :D:D:D::D:D:D
Ale załośnie się pisze komcie na tej klawiaturze D:
"„Bezczelność! – pomyślał – Przerywać mi w moim własnym pałacu!”. " no myslałby kto, jaki urażony :P
"pochylając głowę do piersi," jak ja tak robie na wfie, próbując robić brzuszki, to moja nauczycielka najwyraźniej uznaje to za wyraz lekceważenia, bo staje nade mną i nie da mi spokoju, póki nie zrobię trzech porządnych serii D: A potem jęczę po nocy, bo się na bok przekręcić przez zakwasy nie mogę :P
"aż jego długi warkocz dotknął posadzki. " wlaśnie sobie uswiadomilam ze ani razu nie narysowalam mu warkocza ;_;
Na wszystkie wszy skaczące po włochatych jajach Azarusa!" XXXXXXD
" Czuję się, jakbym po raz drugi utracił niewinność!" XD
"„Gasghan”, czyli „Szczeniak”".... PRZEGRAŁEŚ, WIESZ O TYM? XD Albo nie, no dobra, bo to brzmi obraźliwie, w sumie... Ale od Pisklaka i tak się nie uwolnisz :P
"Nie tylko Nerundzy smagali cię swoimi biczami! " śmiechłam, mimo że już to czytałam XD 10/10
"Ukąszenia ich węży wsączyły ci w żyły swoją słodką truciznę…" XD
"Oblicze starca było jeszcze odrobinę nabiegnięte czerwienią " a nie nabiegłe?
"zasugerować ci panie," ci PRZECINEK panie
"widzę jednak, – " ten z kolei wywal. A tak całkiem btw to ten kawałek o golibrodzie jest piękny :D
"obłąkańczym śmiechem maniakalnego mordercy," "maniakalny morderca" wcale mi nie pasuje do klimatu tego opka D:
" – „Szanujmy kobiety Grönedönu, gdyż tylko one rodzą prawdziwych herosów”. " u mojego feminaziola Hrodgar i spółka mają +10 :D
"– Aż mam ochotę…
– Wiesz gdzie są stajnie. –" XDDDDDD PŁACZĘ
Zresztą fokle żarciki Hordgara na temat domniemanego pedalstwa Lugo to jest najlepszy punkt tej części rozdziału :D BTW LUGO WYGRAŁ TĘ DYSKUSJĘ :P
"chwytając puste powietrze." a niby jak miałoby wyglądać pełne powietrze?:O
"Mężczyzna przejechał dłonią po lśniącej w czerwonym blasku słońca łysinie i wyprostował się dumnie." TO ON JEST ŁYSY...?
"ci panie Sereafię. " ci PRZECINEK panie PRZECINEK
"kazamat" kazamatów?
No i chyba już :D
Dziś będzie krócej niż ostatnio, bo i rozdział mniej felsogenny, i czasu mniej mam, bo jeszcze się muszę angielskiego i niemieckiego nauczyć ;_;
Więc ogółem to jak zwykle rodział jest świetny, jak tak sobie przypomnę Twoją Wojnę o Midgard i tak popatrzę na to, to nie mogę wyjśc z podziwu :D wiem, że powtarzam to praktycznie za kazdym razem, ale nic Ci nie poradze na to, że to tak razi XD
Albo w sumie wiesz, trochę jestem styrana już tą mechaną, mózg nie pracuje tak jak bym chciała, to resztę komcia zostawię Ci w środę w nocy, albo w czwartek :) Albo w środę na tym zasranym spotkaniu z dyrektorem IFE... Ostatnia środa do 16, a oni każą zostać do 18... Mój wolny czas ;_; Tak mnie to boli ;_; Po prostu za bardzo ciąży mi nad głową to, czego jeszcze się dziś nie nauczyłam, więc lecę i wracam w czwartek najpóźniej :D
Zanim przejdę do komciania to opowiem Ci historię swojego życia. Chciałam dobrze. Chciałam wywalić tego nowego antywirusa i wrzucić tego, co miałam na poprzednim kompie. JESTEM NA ZAKICHANYCH STUDIACH TECHNICZNYCH, NA DODATEK NA WYDZIALE KTÓRY POWINIEN MI GWARANTOWAĆ TAKĄ WIEDZĘ I JA SIĘ PYTAM CZEMU NIGDY NIKT MI NIE POWIEDZIAŁ ZE NA KOMPIE NIE MOZE BYC DWOCH ANTYWIRUSOW NA RAZ....
UsuńTak, padł mi system. Prawie :P Ale od godziny 12;30 próbowałam go odratować :P Na szczęście się udało ;_; A już myslałam, że się skończy przywracaniem systemu :P
No, a odnośnie opka, to Ty wiesz, że to nie jest moja ulubiona część tego rozdziału, druga jest 29335526623713 razy lepsiejsza :D No ale to nie znaczy, że tu mi się coś nie podobało, wręcz przeciwnie :D Chciałam pisać dzisiaj ten fanficzek, wiesz który, I TEN ZAKICHANY ANTYWIRUS.... No, ale do rzeczy, chciałam tylko powiedzieć, że mimo ze to nie moj ulubiony kawałek to w sumie i tak targały mną feelsy, co by cos napisać i tak dalej :D
Chciałam powiedzieć - znaczy, Ty to już wiesz, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebym powiedziała to publicznie :D - że ja osobiście bardzo lubię Ceverica i w sumie, chociaz nie bardzo potrafię powiedzieć czemu, to jakoś wolę jego od takiego Lugo... Zresztą Lugo mi jakoś w ogóle nie podchodzi, w sensie - rysuję go i rysuję, ale jakoś nie mogę nawet zacząć XD Idk, w sumie niby mi mówiłeś jak wygląda, ale jakoś totalnie nie mogę go sobie wyobrazić, mimo wszystko D: ALE DOBRA, BO SIĘ NIE MOGĘ TRZYMAĆ GŁÓWNEGO TEMATU :D Ja wiem, Twoje opko, Twoja sprawa, w sumie nie mówię Ci jak masz żyć, ale w miarę możliwości proszę o pojawianie się Ceverica, coooo? :D Bo w sumie nie wiem, czy to odnośnie dzikich wynalazków to ustaliliśmy tylko odnośnie ficzka, czy całego opka :P A nie ukrywam, że z wielką chęcią bym o nim w kolejnych rozdziałach poczytała, a wszelkie machiny wojenne przyjmę z otwartymi ramionami i feelsami :D
Hrodek jest 10/10, co klasyfikuje go wysoko na liście moich fikcyjnych mężów :D A i jeśli mogę, bo trochę trąci spojlerem, jak za bardzo, to masz moje błogosławieństwo na usunięcie komcia, to mówilismy jakiś czas temu, że niby królowa-nie-królowa miała coś tam trochę czarować, tylko w jakiś taki mniej cevericowy sposób, pamiętasz? No i w sumei tak się zaczęłam zastanawiać, skoro Cesarz i spółka są tacy anty magii, to czy coś z tego tytułu wyniknie w kwestii czarującej Królowej? Wiem, pewnie nawet o tym nie myslałaeś, ale tak mi tylko przyszło do głowy więc postnowiłam spytać:P
Ze uwielbiam gejowskie żarciki w trójkącie (ohohohohohoho jak śmiesznie :D) Cesarz-Lugo-Brekka, to wiesz :D Znaczy w sumie to Brekka z Cesarzem to najczęściej chyba z Lugo się nabijają, NO ALE :P ZYCIE :P
A, i jeszcze chciałam barrdzo pochwalić opis z poczatku rozdziału, bo był naprawdę bardzo ładny, zgrabny i udany, dałabym okejkę, ale się nie da D: Jestem rozczarowana D:
No i chyba tyle, może i coś tam jeszcze miałam do powiedzenia, ale po prawdzie, to zapomniałam, no i tego D: a że muszę jechać z ojcem do sklepu, to nawet nie mam czasu, żeby pomyśleć nad tym w tej chwili ;_;
Także pozostaje mi pogratulować kolejnego 11/10 rozdizału i czekać na następny, Tomaszu Tolkienie :D
Jak to nie może być dwóch antywirusów na jednym kompie? Ja miałem dwa na swoim i wszystko działało jak należy.
UsuńA co do uczelni wyższych, to w dzisiejszych czasach nie gwarantują one (podobnie jak licea i wszystko co poniżej) nabycia żadnej pożytecznej wiedzy, czy umiejętności. Sam chodziłem do szkoły policealnej na kierunku Informatyka i mnie g**** nauczyli. Zdobywając wiedzę samemu z Internetu, w parę miesięcy nauczyłem się więcej niż przez dwa lata w tej szkole.
No nie może być, bo się nawzajem blokowały, jeden drugiego traktował jak wirusa i cały komp powiedział mi "wal się". IDK, ja się nie znam, więc spierać się nie będę, ojciec się zna i twierdzi, że to przez to, i fakt faktem, że się zepsuło w momencie wgrani drugiego, a naprawiło, jak usunęłam pierwszy. Ale jak mówię, wymądrzać się nie będę, bo się nie znam.
UsuńMeh, zależy. Jestem na bioinżynierii i to kierunek o kant dupy potłuc, przynajmniej jak dla mnie, chociaż muszę powiedzieć, że chodzę na te laboratoria i chodzę i w sumie rzeczywiście jakieś umiejętności się z tego wynosi, tylko problem polega na tym, że uczę się wszystkiego, tylko nie rzeczy związanych z bioinżynierią, BO PO CO. Ale w suma summarum dobrze wyszło, że program wygląda tak a nie inaczej, bo i tak przenoszę się na fizykę techniczną, i chociaż te ogólne przedmioty mi przepiszą. W każdym razie zmierzam do tego, że wydaje mi się, że to zależy od kierunku, bo przykładowo taka chemia czy elektrotechnika czy metrologia aka pomiary dały mi konkretne umiejętności, które faktycznie mi się przydają i umiem je wykorzystać, ale mam też wspaniały przedmiot "Fundamentals of programming", czy moje "ulubione" "Algorithms and data structures" z poprzedniego semestru, po których umiem zrobić choinkę z gwiazdek w Pythonie, a w Javie to nawet tego nie umiem, szczytem moim umiejętności jest napisanie programu pokazującego menu z numerkami i odpowiadającymi im poleceniami obliczania pól i w zależności od wstukanego numerka i wpisaniu danych, o które program poprosi, pole danej figury Ci policzy. Ależ ze mnie programistka... Ale może to być też kwestia tego, że ja nie jestem stworzona do komputerów, tylko do fizyki :P A to moje narzekanie na szkołę i wydział wynika z tego, że jestem rozgoryczona swoim kierunkiem i tym, że muszę czekać jeszcze trzy miesiące, żeby się na moją ukochaną fizykę przenieść. A że odnośnie komputerów prędzej zdobędziesz wiedzę z Internetu niż ze szkoły, to się akurat w stu procentach zgadzam.
Dobrze, że zdecydowałeś się podzielić ten rozdział, chociaż moim zdaniem wciąż można było go trochę skrócić (początek trochę się dłużył). No, cesarz widzę nie ma łatwego życia ;) Mam nadzieję, że będzie coś więcej o tym mrocznym władcy.
OdpowiedzUsuńWpadniesz do mnie upolować jakiegoś smoka? :D