Wiadomości

Reklamy umieszczane poza zakładką "Spam" zostaną NATYCHMIAST usunięte!

niedziela, 27 grudnia 2015

Rozdział III, cz. I




     Krwawa tarcza słoneczna wychyliła się zza spowitego oparami mgły horyzontu i rozpoczęła swą mozolną wędrówkę przez wciąż jeszcze upstrzone migotliwymi klejnotami gwiazd niebo. Niemalże naprzeciwko płonącego coraz jaśniej olbrzyma, blady sierp księżyca zanurzał się w gęstwinach nieruchomej puszczy rozciągającej się na północny zachód od Żelaznej Grani, obdarzając prastare drzewa pożegnalnymi pocałunkami swojego srebrnego światła. Czarne kontury wiekowych dębów o poskręcanych konarach grubości dorosłego mężczyzny odcinały się ostro na tle jaśniejszych brzóz i topól niczym generałowie prowadzący armie.
W porannej pomroce, gdy resztki snu wciąż oblepiają zmysły lepką pajęczyną nocnego otumanienia, a tajemniczy świat podsuwany przez wyobraźnię ciągle jeszcze wydaje się prawdziwy, z łatwością uznać można było to kłębowisko pni i konarów za czuwające w milczeniu wojsko – młode olchy, odważnie zapuszczające swe korzenie na otwartej przestrzeni pomiędzy ścianą lasu a miastem, czujnie obserwowały całą okolicę ze swych wysuniętych posterunków, gotowe dać sygnał o każdym, najmniejszym nawet ruchu w oblężonym mieście. Wysokie, smukłe jak ostrze włóczni świerki i jodły ustawione w karne tercje czekały tylko na sygnał, by opuścić ostro zakończone gałęzie i zmieszać swe lepkie, żywiczne soki z krwią nieprzyjaciół. Za nimi, długie szeregi przysadzistych buków obleczone w ciężkie, liściaste zbroje niczym tłum stalowych rycerzy.
Cała ta ciżba stała w całkowitym bezruchu, wyciągając swe sękate ramiona w kierunku Żelaznej Grani, zupełnie jakby chcąc skruszyć nienawistny kamień murów i z powrotem przejąć w posiadanie ziemie, które zostały wydarte naturze przez ludzi. Tak przynajmniej wszystko wyglądało nocą, kiedy rozsądek ustępował miejsca wciąż żyjącym w umysłach ludzkich przesądom i strachom. Wystarczyło jednak, że pierwsze promienie słoneczne zatańczą na wierzchołkach ponurych leśnych olbrzymów, żeby owa przerażająca iluzja rozwiała się jak mgła ustępująca przed porannym wiatrem. Złote światło wydobywało z liści najpiękniejsze odcienie zieleni i budziło z nocnego odrętwienia niezliczone stadka kolorowych ptaków zamieszkujących najwyższe korony. W ciepłym blasku dnia, puszcza Creatrach – tak bowiem mieszkańcy cesarstwa nazywali ciągnącą się całymi milami gęstwinę – ożywała wspaniałymi trelami pierzastych bardów oraz odgłosami dzikich zwierząt.
Ludzie kochali jej przepastne ostępy, a ona w zamian obdarzała ich swoimi względami – zapewniała mieszkańcom stolicy Grönedönu nie tylko zapasów drewna ma opał, runa leśnego i mięsa – stanowiła również idealną barierę dla każdej armii, która odważyłaby się zaatakować gród. W przeszłości, zanim jeszcze nastały rządy Cerdica, a co za czym idzie – w czasach sprzed pojawienia się Biczowników – knieja doskonale spełniała swe zadanie – wrogie wojska musiały omijać ją szerokim łukiem, dając tym samym obrońcom dostatecznie dużo czasu, aby przygotować się do odparcia ataku. Zdarzało się również, że jeden z dumnych dowódców, nie bacząc na ostrzeżenia otrzymane od pojmanych i torturowanych miejscowych, prowadził swe siły wprost w zalegające pod koronami Creatrach cienie. Niewielu powróciło z owych tytanicznych przepraw, a tych, którym owa sztuka się udała, szybko wyłapali okoliczni chłopi – według ludowych podań, ocaleli najeźdźcy, chudzi, poobdzierani i pokryci licznymi zadrapaniami, odchodzili od zmysłów ze strachu.
Niektórzy z nich, choć wyglądali na młodych jeszcze mężczyzn, wyłaniali się spomiędzy drzew z zupełnie siwymi włosami i przerażeniem na stałe odciśniętym na pobrużdżonych obliczach. Przed śmiercią krzyczeli. Przerywanymi wybuchami histerycznego płaczu głosami wyrzucali z siebie imiona zmarłych towarzyszy, czasami zachowując się tak, jakby martwi wciąż byli wśród nich. Opowiadali o czarnych jak smoła cieniach, które padając na człowieka zalepiały mu usta i nos. Ci, którzy mieli więcej szczęścia, dusili się po kilkuminutowej walce, wytrzeszczonymi w zwierzęcej panice oczami błagając towarzyszy o pomoc, której każdy bał się udzielić. Nie wszyscy jednak umierali. Niektórzy – odporniejsi lub bardziej pechowi – zapadali w dziwaczny letarg, podczas którego ich ciała ulegały potwornym deformacjom – ramiona puchły i wydłużały się, przeobrażając się w szponiaste narzędzia do rozdzierania i szarpania mięsa, nogi stawały się bardziej żylaste, dzięki czemu nowo narodzone monstrum biegało szybciej i mogło skakać wyżej, a twarz pokrywała się dziesiątkami pulsujących wrzodów ociekających lepką, czarną mazią, do złudzenia przypominającą tą, z której zrobiony był tajemniczy cień. Najgorsze jednak miał być oczy – dwie studnie absolutnej ciemności.
Przemienieni w ten sposób, nieszczęśnicy budzili się i, kierowani trawiącym ich głodem, ruszali na polowanie, którego celem stawało się wszystko – od drobnej zwierzyny, po niedawnych towarzyszy. Ich spaczone ciał wydawały się być nienasycone – ledwie ostatni kęs ostatniej ofiary zniknął w zakrwawionych ustach potwora, ten już rozglądał się za kolejną zdobyczą. Gdy demony nie mogły znaleźć niczego innego, rzucały się na siebie nawzajem, wypełniając leśne ostępy potępieńczymi wyciami i piskami bólu. Tylko nielicznym udało się ujść rzezi, którą nieprzyjaciołom Grönedönu zgotowała Creatrach. Owi „szczęśliwcy” z płaczem rzucali się do stóp wyłapujących ich poddanych cesarstwa i ze szczerego serca dziękowali im za łaskę szybkiej śmierci, którą otrzymali z ich rąk. Oszczędzono tylko jednego – załamanego, błagającego o pozbawienie go życia generała, któremu jakimś cudem udało się przetrwać jatkę, jaką sam zgotował swoim ludziom. Wsadzono go na konia i odesłano do domu, gdzie opowiedział swoją przerażającą historię na dworze monarchy. Od tamtej pory, nikt nie odważył się wkroczyć do puszczy, mając wrogie zamiary wobec cesarstwa.
Mieszkańcy Grönedönu mieli wytłumaczenie dla owych mrożących krew w żyłach wydarzeń – według przekazywanych z ojca na syna opowieści, Creatrach powstał w miejscu, w którym bóg wojny, Cadros, stoczył ostateczny bój ze swym żądnym krwi bratem Azarusem. Działo się to przed wieloma tysiącami lat, podczas olbrzymiego konfliktu, który rozpalił cały Cynedor ogniem mniejszych i większych potyczek. Doszło wówczas do punktu kulminacyjnego starcia i na ogromnej równinie otaczającej teraz Żelazną Grań, rozegrał się jeden z ostatnich aktów tragedii – dwie olbrzymie armie – jedna walcząca po stronie Dobra i druga opętana przez plugawą magię Azarusa, zderzyły się ze sobą niczym dwie fale rozbijające się o siebie pośrodku oceanu. Setki tysięcy zakutych w stal wojowników ogarniętych religijnym szałem rozpętało prawdziwe piekło na ziemi.
 Świat obmył się w potokach krwi, które na zawsze zmieniły krainy Cynedoru, nadając im nowego kształtu i kierunku. Bagrah – „żniwa” – takie właśnie miano zyskała sobie owa masakra, która nigdy wcześniej, ani później nie miała sobie równej. Skąpane czerwienią ciała pokrywały ziemię od horyzontu po horyzont, a pomiędzy nimi walczył kolejne szeregi wciąż łaknących walki żołnierzy. W samym oku tego huraganu, zagubieni niczym dwie krople wody w oceanie nienawiści, stanęli naprzeciwko siebie dwaj zwaśnieni boscy bracia.
Zakuty w swą żywą zbroję Cadros raz za razem uderzał swym mieczem w cofającego się pod nawałą wściekłych ciosów Azarusa dzierżącego potężny młot bojowy. W końcu, po wyjątkowo mocarnym zamachu wyprowadzonym przez Władcę Wojny, obie bronie uległy zniszczeniu. Głownia obuchu odpadła od trzonka, jednak klinga nie wytrzymała uderzenia i rozpadła się na tysiące drobnych fragmentów, które rozsypały się dookoła w srebrnym deszczu stalowych odłamków. Ich ostre igiełki wbiły się głęboko w ciała walczących w pobliżu wojowników Cadrosa i wzmocniły ich ciała – tak oto powstali pierwsi Grönedöńczycy, najwspanialsi żołnierze jakich kiedykolwiek nosił Cynedor. Zniszczeniu uległ także drewniany trzon – odłupane z niego drzazgi upadł na ziemię, gdzie – podlane krwią tysięcy zabitych – zapuściły korzenie. Następnego dnia, na miejscu pobojowiska rosła już olbrzymia puszcza, na zawsze związana z ludem, który obrał sobie jej sąsiedztwo za mieszkanie – jako dzieci tego samego boga, mieszkańcy późniejszego Grönedönu i potężne drzewa Creatrach żyły w harmonii i miłości, troszcząc się o siebie nawzajem, a zatem nikt i nic, noszący w sercu nienawiść do cesarstwa nie mógł bezpiecznie przejść przez dziką gęstwinę. Tym bardziej właśnie dziwny wdawał się obraz, który wyłonił się z porannych mgieł.
Delikatne promienie słoneczne, sięgające ku koronom liściastych gigantów niczym stęsknione ramiona matki tulące do siebie dawno niewidzianego syna, przebijały się powoli poprzez gęstwinę ciemnej zieleni, wciąż jednak nie rozjaśniały panujących pod nimi cieni w sposób, w jaki robiły to w późniejszych godzinach. Zamiast tego, zadowalały się tańczeniem pod kopułami drzew i zapuszczaniem pojedynczych macek w kierunku ziemi, zupełnie jakby chcąc delikatnym gestem spragnionego kochanka sprawdzić, czy śpiące w ściółce życie gotowe jest do pobudki. Powoli przesuwały swoim ciekawym spojrzeniem po pokrytym warstwą zeschłych liści runie, aż w końcu zatrzymały się, zdumione, jakby nie dowierzały temu, co właśnie przesuwało się w ich ciepłym blasku.
Po wydeptanej przez dzikie zwierzęta, niemalże niewidocznej dla niewprawnego oka ścieżce, toczył się z gracją i finezją trolla zakutego w płytową zbroję samotny jeździec. Był to mężczyzna, co poznać można było chociażby po przepitym nieco głosie, niskim jak dźwięk kruszącego się na rzece lodowca, którym wędrowiec wyśpiewywał jedną z krążących po każdej z grönedöńskich karczm piosenkę:
Dwanaście córek miał król Lohirath
A każda czysta jak pierwiosnka kwiat
Każda piękna była i śmiała
Że nawet elfom… się podobałaaaa!
Najstarszą córkę spotkałem w ogrodzie
Zawiesiła kwiatek na mym wielkim wzwodzie!
Jedenaście córek miał król Lohirath
A każda swym pięknem olśniewała świat
Kolejną księżniczkę zdybałem nad rzeką
Na jej krągłej rzyci jechałem daleko!
Już dziesięć córek miał król Lohirath!
Od gładkich ich liczek, bladł każdy chwat!
Następną znalazłem w cyprysowym gaju
Na swoim kutasie wzniosłem ją do raju
I dziewięć już córek miał król Lohirath!
Podobnych specjałów szukaj choć sto lat!
Dziewiątą młódkę porwałem do wora
Choć nie była rolą, tożem ją przeorał!
I osiem już córek miał król Lohirath!
Urody tak wielkiej, że brata bił brat!
Ósma dzieweczka była lekko tłusta
Lubiła zjeść dobrze, więc dałem jej w usta!
I siedem już córek miał król Lohirath!
Każda piękniejsza, gdy rozdziana z szat!
Siódma, najsłodsza, jak miód prosto z ula
Języka mego mistrzostwo poczuła!
I sześć już córek miał król Lohirath!
Od każdej trzaskał niejeden bat!
Szósta, choć płochsza,  to najgorętsza
Ach! Ciasno było wejść do jej wnętrza!
I pięć już córek miał król Lohirath
Każda z nich warta chłosty i krat!
Piątą i czwartą dościgłem na błoniach
Kazałem ujeżdżać mojego konia!
I trzy już córki miał król Lohirath!
A każda świeża, jak wiosenny sad!
Trzecią, co słodko patrzyło jej z oczu
Prawie na pół rozerwałem w kroczu
I dwie tylko córki miał król Lohirath
W których urodzie nie znalazłbyś wad!
Drugą księżniczkę, choć męża już miała
Zerżnąłem tak mocno, że zatrząsł się pałac
I jedną już córkę miał król Lohirath!
A na mnie swój topór ostrzył już kat!
Najmłodsza córka przyszła do mnie sama
Pokazała mi, co potrafi dama!
I nie miał już córek, ten król Lohirath!
Pomarły od chorób, co przeniósł je bat!
I ja też umieram, lecz nie łkam, nie płaczę!
W zaświatach je wszystkie po wtóre zobaczę!
Dwanaście córek, króla Lohirath!
Co więcej miały mężczyzn, niż każda ma lat!
Słowa co prawda były w grönedöńskim, jednak akcent śpiewającego jednoznacznie wskazywał na jego obce pochodzenie – był zbyt twardy i pozbawiony owego melodyjnego zaśpiewu charakterystycznego dla rodowitych mieszkańców cesarstwa. Czasami nieznajomy zacinał się przy wyjątkowo długim, lub trudnym do wypowiedzenia wyrazie, a innym razem mylił samogłoski, przez co treść piosenki traciła nieco znaczenia. Różnica ta uwidaczniała się zwłaszcza w słowach takich jak „nighean” – „córka” – gdzie w prawidłowej wymowie, sylaby ulegają zmiękczeniu tworząc dźwięk „njian”. Usta wędrującego przez Creatrach mężczyzny przeżuwały obce mu połączenia, zamieniając je w twarde, krtaniowe szczeknięcie „nygyn”. Mimo to, przy odpowiednio dużej dozie cierpliwości i dobrej woli, można było odróżnić od siebie poszczególne wersy.
Wędrowiec miał na sobie lekki płaszcz, który wydawał się nieodpowiedni zważywszy na poranny chłód, który porywał oddech jego wierzchowca w postaci kłębów mlecznej pary wydobywającej się z chrapów zwierzęcia. Okrycie zrobione było z cienkiego materiału koloru popiołu i nie zdradzało zupełnie niczego o pochodzeniu mężczyzny – podobne odzienia kupić można było w każdej tawernie na terenie każdego królestwa. Szeroki kaptur szczelnie okrywał twarz nieznajomego, odkrywając jedynie długą, sięgającą piersi brodę koloru tańczących płomieni. Wplecione w nią srebrne, złote i miedziane krążki połyskiwały w promieniach wstającego słońca od skraplającej się na nich rosy. Krzaczaste wąsy całkowicie zakrywały usta wędrowca, przez co wydawał się on śpiewać bez poruszania wargami – kolejne leśne straszydło zmierzające do swego leża, aby skryć się w nim przed nadchodzącym dniem.
Postać ta była jednak zdecydowanie ludzka – średniego wzrostu, o szerokiej, baryłkowatej budowie, przypominała ćwiczebnego manekina używanego przez Biczowników – brakowało tylko doczepionych szpiczastych uszu i harfy. Oprócz szarego płaszcza, mężczyzna miał na sobie miękkie spodnie ze skóry łosia oraz wysokie buty z cholewami, zza których wystawały groźnie rękojeści długich sztyletów. Dodatkowo, z boku prostego, żołnierskiego siodła, zwisał spokojnie trzonek ciężkiego, dwuręcznego topora o wydłużonym ostrzu. Zarówno stylisko jak i samą głownię pokrywała siateczka dziwacznego pisma, które z wyglądu przypominało mieszaninę mniej lub bardziej pochyłych kresek.
Również koń nieznajomego wydawał się nie pasować do wierzchowców, do których przywykły ziemie Grönedönu. Niewielka, szeroka w kłębie, długowłosa klacz była stworzona do podróżowania przez zdradliwe górskie przełęcze i wspinania się na strome wzgórza, jednak tu, wśród olbrzymich dębów Creatrach prezentowała się wyjątkowo mizernie.
Z uwagi na pokaźny wzrost większości mieszkańców cesarstwa, hodowane przez nich wierzchowce były prawdziwymi potworami – wysokie, silne i doskonale przystosowane do radzenia sobie na polu bitwy. Część z nich, specjalnie dobrana na życzenie samego cesarza, zdolna była nawet do poniesienia na swym grzbiecie w pełni uzbrojonego Biczownika, co było nie lada osiągnięciem. Co prawda obciążone w ten sposób zwierzę nie mogło poruszać się zbyt szybko, jednak sam fakt, że było to możliwe, sprawiał, że rumaki te zasługiwały sobie na uznanie. Każdy kto kiedykolwiek miał nieszczęście stanąć oko w oko z kawalerią Legionu mógł na własnej skórze przekonać się o strachu jaki ona wzbudza samą swą obecnością na polu bitwy.
Wędrowiec nie dosiadał jednak grönedöńskiego wierzchowca. Po jego koniu, można było dość jednoznacznie stwierdzić, że pochodził z dalekiej, mroźnej północy. Rozciągało się tam tylko jedno państwo – o ile w ogóle w przypadku ludów z tej wiecznie spowitej śniegiem krainy można mówić o czymś takim jak „państwo” – Frostengeir. W zasadzie była to raczej luźna konfederacja kilku plemion, które ujrzały korzyści płynące ze współpracy i ujednolicenia systemu zwierzchności. Równowaga ta wciąż jeszcze była jednak krucha i nie raz i nie dwa dochodziło w tym stosunkowo młodym królestwie do wewnętrznych sporów o to, kto komu podlega i kto kogo może rabować. Lecz były to spory ealdormanów – najbardziej wpływowych i najbogatszych mieszkańców zimowego kraju. Zwykli wieśniacy, będąc jednocześnie gotowymi na wszystko wojownikami, zgodnie ze zwyczajami przodków zapuszczali się samowolnie na wyprawy łupieżcze do ościennych królestw czy też nawet sąsiednich, znienawidzonych wsi. W wyniku owych rajdów, spora część dzieci urodzonych na północnych wybrzeżach Środkowego Kontynentu miała rude włosy i cechowała się dość solidną budową.
Wzbudzało to częste spory pomiędzy dyplomatami, część z nich kończyła się nawet powybijanymi zębami, połamanymi kończynami lub poodcinanymi uszami, zwłaszcza, jeśli w owych „negocjacjach” brali udział posłowie z Grönedönu i Arvenii – dwóch królestw, pomiędzy którymi wrzała nieustanna rywalizacja i wzajemna nienawiść. Zwykle jednak na tym się kończyło – delegacje monarchów groziły sobie pięściami i rozbijały sobie nawzajem łby, aby w końcu obciążyć Frostengeir symboliczną kontrybucją za wyrządzone szkody. Ten rodzaj polityki mógł wydawać się dziwny, jednak był głęboko uzasadniony i opierał się na żelaznej logice.
Żadnemu z władców, nawet porywczemu Hrodgarowi Grönedöńskiemu nie uśmiechała się zbrojna wprawa w głąb lodowych pustkowi, na których nie ma nic poza śniegiem, lodem i marznącym deszczem. Obie strony były świadome tego faktu, co prowadziło do dość napiętej sytuacji przygranicznej – Nordowie drażnili uwiązanego na łańcuchu brytana, sprawdzając jak daleko mogą się posunąć, zbyt jednak obawiali się porywczości młodego cesarza, aby zapuścić się dalej niż dwie mile na jego włości. Biczownicy natomiast coraz dalej zapędzali się w swojej pogoni za uciekającymi łupieżcami, siekąc i wyżynając ich niekiedy do samych granic ich własnego królestwa. Z każdym kolejnym rokiem ogniwa łańcucha napinały się coraz bardziej i bardziej, grożąc zerwaniem, nikt jednak nie zamierzał ustąpić pola.
Wędrowiec nie mógł jednak należeć do rozbójniczej bandy – nie miał na sobie zbroi, ani charakterystycznego, trójrogiego hełmu wojennego, używanego Frostengeiryjczycy podczas działań wojennych, które ten wojowniczy naród traktował niemalże rytualnie. Był zupełnie sam, w dodatku zbyt głęboko na terytorium cesarstwa – niemalże w samej paszczy brytana, który – zwęszywszy z jego strony jakiekolwiek niebezpieczeństwo – natychmiast pożarłby go i rozwłóczył jego wnętrzności po całej równinie. Również postawa mężczyzny przeczyła jakoby mógł on mieć wrogie zamiary – śpiewał grönedöńską piosenkę, musiał więc po drodze zatrzymywać się w oberżach, co nie należy do zwyczajów łupieżców. Nie starał się zachowywać ciszy – zdzierał sobie gardło, obolałe podwójnie od głośnego wycia jak i od obcych dla niego dźwięków cudzoziemskiego języka…
Całości pokojowego obrazu nieznajomego dopełniał pękaty bukłaczek z koźlej skóry, który co i rusz podnosił do ust, a z którego wydobywało się przyjemne bulgotanie niezbyt wyszukanego wina. Co jakiś czas, oprócz śpiewania, wydawał z siebie mniej przyjemne odgłosy – kilka raz musiał przerwać refren, żeby zrobić miejsce na soczyste beknięcie, które potoczyło się lawinowym echem po rzednącym już nieco lesie. Kiedy indziej, nie przerywając zawodzenia, podnosił jedną z nóg delikatnie do góry i dawał upust gazom zbierającym się w jego kiszkach i wytrząsanym stamtąd przez jazdę na końskim grzbiecie. Miał przy tym w zwyczaju uśmiechać się rubasznie i klepać klaczkę po grzbiecie.
– No, Streiff! – Po wyjątkowo głośnym pierdnięciu, samemu jakby będąc zdziwionym możliwościami własnego ciała, mężczyzna roześmiał się głośno. – To ci się udało, maleńka!
Poirytowane zwierzę parsknęło urażone i zarzuciło głową, przecząc podobnym zarzutom.
– Zapomnij! Wystarczy, że cały Frostengeir ma mnie za szaleńca, bo rozmawiam z koniem… – Dla podkreślenia swych słów podniósł do góry palec wskazujący i przymknął jedno oko. – Pomyśl tylko, co powiedzieliby, gdybym go jeszcze słuchał! Zajmij się lepiej dotarciem do tego tam… – Zafrasowanym gestem podrapał się po niewidocznym spod gęstej szczeciny podbródku. – Przypomnij mi, moja droga, gdzie jedziemy?
Odpowiedziała mu cisza, przerywana tylko od czasu do czasu przez dochodzące z wysokich gałęzi ptasie rozmowy – słońce zdążyło już ogrzać swymi złotymi promieniami maleńkich mieszkańców lasu i z każdą chwilą olbrzymia puszcza coraz bardziej ożywała odgłosami ich porannych melodii. Cała okolica zdawała się otwierać oczy pod wpływem owego delikatnego dotyku, zrzucając z siebie nocny chłód. Giętkie konary drzew kołysały się lekko, jakby chciał strząsnąć z liści kropelki rosy – na podróżującego w ich cieniu wędrowca spadł orzeźwiający deszczyk będący mieszaniną wody i różnego rodzaju robaków i larw, które również chciały poczuć na sobie pierwsze pocałunki słońca, a które teraz – strącone przez figlarny wiatr – opadały ku ziemi i uderzały z cichym stukotem o ściółkę. Mężczyzna zaklął szpetnie i zaczął grzebać w długich, skołtunionych kosmykach brody, wyłuskując z nich tłuste, wijące się gąsienice.
– Co za przeklęta kraina! – Słowa ledwo przebijały się ponad zgrzytanie trących o siebie zębów. – Nie dość, że mają do człowieka pretensje o zaciągnięcie do zagrody byle żony karczmarza…
Przerwało mu głośne parsknięcie wierzchowca – wyjątkowo obrzydliwa, niezdrowo pulsująca larwa spadła wprost na chrapy zwierzęcia, które przestraszone zarzuciło ostro łbem, wydając przy tym z siebie niezadowolony odgłos. Frostengeiryjczyk najwyraźniej doszukiwał się w owym geście czegoś innego, bowiem natychmiast przybrał obrażony wyraz twarzy i splunął siarczyście, aby dodać sobie nieco animuszu. Niestety, wyczerpane tygodniami ciężkiego picia, lepiące się od słodkiego trunku usta wędrowca odmówiły mu posłuszeństwa, przez co udało mu się tylko zapaskudzić sobie brodę. Zielonkawa flegma doskonale wkomponowała się pomiędzy ogromnego żuka o lśniącym czernią, chitynowym pancerzu i okruszki z ostatniego posiłku spożytego przez mężczyznę. Ten jednak zdawał się zupełnie nie zauważać stworzonej przez siebie doskonałej mieszaniny, zbyt zajęty strojeniem urażonych min, przez co rozumiał najwyraźniej marszczenie nosa i podkurczanie górnej wargi, spod której straszyły powybijane i poczerniałe pieńki zębów.
– Byle koń nie będzie robił mi wyrzutów! – Dla podkreślenia swojej wyższości nad zwierzęciem, szarpnął za cugle, po czym zarechotał pijacko. – Zresztą… – Dodał, jakby chcąc się usprawiedliwić – język tych piwożłopskich barbarzyńców jest tak dziwny, że trudno odróżnić „nie” od „teraz nie, ale poczekaj aż mój mąż i dzieci zasną”…
Giez wielkości połowy kciuka zaczął krążyć wokół głowy Streiff, przez co klacz po raz kolejny wydała z siebie zaniepokojone rżenie.
– A i cóż z tego? – Nieznajomy wzruszył ramionami i uśmiechnął się krzywo. – Pewnie, że się opierała! Do czasu kiedy pokazałem jej swój miecz! – Twarz mężczyzny rozciągnęła się w lubieżnym grymasie, który wcale nie dodawał całemu obliczu urody. Odczekał chwilę, rzucając wierzchowcowi ukradkowe spojrzenia, jednak nie doczekawszy się żadnej reakcji podjął na nowo. – Taaaaaaak… Nie było jeszcze kobiety, która na widok mojej klingi nie stałaby się chętna!
Znów cisza. Klaczka parła przed siebie w milczeniu, bez widocznego wysiłku stawiając kopyta na usłanej kobiercem zbutwiałych liści i połamanych gałązek ścieżynce. Nieco zawiedziony, Frostengeiryjczyk położył dłoń na rękojeści przyczepionej do siodła broni i delikatnym ruchem matki głaszczącej niemowlę, przesunął opuszkami palców po wysłużonym drewnie. Wydał przy tym z siebie kilka głośnych chrząknięć, a parę razy nawet szturchnął koński bok owiniętym stalowym drutem trzonkiem.
– Noszę topór! – Nie wytrzymawszy, pochylił się w stronę łba swojego wierzchowca i niemalże wrzasnął biednemu zwierzęciu do ucha. – Nie mam miecza! Myślałaś, że zmusiłem karczmarkę do rozłożenia nóg w chlewiku? Ha! – Zaśmiał się charczącym, brzmiącym jak szczekanie psa śmiechem. – Przez „klingę”, miałem na myśli swoją pytę!
Przez kilka chwil rozkoszował się swym ciętym dowcipem, wydając z siebie przeraźliwie głośny rechot, hojnie oliwiąc przy tym zmaltretowane tym wybuchem wesołości gardło za pomocą solidnych łyków pociąganych z kolejnego już bukłaka – poprzedni, wysuszony do ostatniej kropli niczym piaski Martwych Pustkowi na wschodzie, zdążył już zniknąć za jednym z wielu zakrętów leśnej ścieżki. W końcu, znudzony – i najwyraźniej śmiertelnie obrażony – wędrowiec zamilkł. Na jego nabiegłej krwią twarzy, w sposób charakterystyczny dla każdego, kto nadużywa trunków, wesołość szybko ustąpiła miejsca złości.
– Na ząb smoka! – Rzucił klaczy zniesmaczone spojrzenie. – Ta wysypka na moich jajach jest weselsza od ciebie! – Jakby nagle przypominając sobie o swędzeniu, mężczyzna złapał się za krocze i zaczął gwałtownie drapać, sapiąc i złorzecząc karczmarce. – Niepotrzebnie dałem się jej namówić na kąpiel przed chędożeniem! Nie myłem się od lat i byłem przy tym okazem zdrowia! Ci magowie i ich przeklęte mydło! Dobre dla elfów, które lubią taplać się w błocku zamiast poużywać kobiecych wdzięków!
Hej, miło przy kielichu wesoło spędzać czas
Gdy wino szumi w głowach, cóż może trapić nas?
Lecz zważaj bracie co, gdzie i przy kim będziesz pić!
Szpiczastych uszu strzeż się, strzeż! Jeśli cenisz swą rzyć!
Nie ważne – szlachcic, złodziej, zbój – zostawią ci swe znamię
Przy każdym kroku zrobisz dźwięk, jak wiatr wiejący w jamie!

Skończywszy piosenkę, mężczyzna ponownie zabrał się za systematyczne opróżnianie bukłaka. Gdy był już w połowie, przypomniał sobie nagle o obecności klaczy, która – wciąż milcząca – człapała smętnie w kierunku coraz bliżej rysującej się przecinki. Drzewa rosły teraz coraz rzadziej, a ich rozmiar nie były już tak imponujące – w przeważającej części były to młode, nie grubsze niż ramię dorosłego mężczyzny brzozy. Ich upstrzone setkami tysięcy czarnych plamek pnie spoglądały obojętnie na mijającego je człowieka i jego wierzchowca. W ich postawie nie było już ani śladu owej niemej groźby, którą roztaczały wokół siebie nocą – stały spokojnie, kołysząc się pod łagodnymi podmuchami wiatru niosącego ze sobą zapach dymu z pobliskiej wioski. Z oddali można już było usłyszeć porykiwanie bydła prowadzonego po porannym udoju na pastwiska, rozdzierające piania kogutów i skrzyp studziennego żurawia, przy którym ludzie rozmawiali i śmiali się głośno. Jeździec zignorował jednak te odgłosy codziennego życia, całą swą uwagę skupiając na swym wierzchowcu.
– Gdy tylko dotrzemy do tego… Tam gdzie jedziemy, sprzedam cię rzeźnikowi za flaszkę palanki! Na sztywny kolec z zadka Fafnera! Czy proszę o tak wiele? – W kącikach oczu wędrowca pojawiły się najprawdziwsze łzy pijackiego rozżalenia. – Zawsze kochałaś mojego brata bardziej niż mnie! A to prześśiesz jha jhezdem najhstarszszy! – Alkohol zaczął w końcu otulać strudzonego wędrowca swą aksamitną mgiełką błogiego odurzenia. Chwiał się w siodle i z trudem udawało mu się skupić wzrok na dwóch końskich łbach, które przed sobą widział. – Cho ś siepie sa mathka…
Teraz już prawdziwe potoki słonych kropli spływały po zarośniętych policzkach mężczyzny i ginęły w skołtunionej brodzie, mocząc wciąż uwięzionego w niej żuka oraz okruszki chleba, którymi owad próbował się pożywić.
– Pszszszephaszam! Njhe spszetam cjee… – Pochyliwszy się w siodle, Frostengeiryjczyk złożył za włochatym karku zwierzęcia wilgotny pocałunek. Po chwili ciężkiego namysłu, który odbił się na jego twarzy w grymasie przypominającym wyjątkowo bolesną biegunkę, postanowił potraktować w ten sposób również drugą grzywę. – Nhigdy…
Próbując przytknąć zaślinione usta do nieistniejącej szyi wierzchowca, wędrowiec skłonił się do przodu odrobinę za mocno. Zamroczony trunkiem, niezdolny do zachowania równowagi, mężczyzna runął twarzą do przodu, wprost w czekające na niego objęcia wysokiej trawy. Ostatnią przytomną myślą, jaka przeleciała mu przez głowę była ulga na widok krowiego placka, który w swej łaskawości raczył nie znaleźć się pod jego upadającym ciałem. Chwilę później, z obliczem ozdobionym błogim uśmiechem człowieka nienękanego żadnymi troskami, pogrążył się w głębokim, pijackim śnie.
                                                                         ***                     
– Wychodź, Pisklaku! – Tubalny głos Brekki wstrząsnął kolorowymi szybkami w cesarskiej komnacie. Dochodził z korytarza, a samego właściciela nie było jeszcze widać – Wiem, że od wczorajszego łomotu boli cię zadek, ale najlepszą na to radą jest szybki marsz! – Olbrzym w końcu pojawił się w drzwiach i wetknąwszy swą łysą czaszkę przez otwór, wyszczerzył się w kierunku młodzieńca, ukazując pozostałości po bitwie, którą jego uzębienie stoczyło z życiem. – Wieśniaczki same się nie wyr… Sigewardzie, jak dobrze cię widzieć! – Ujrzawszy rzucającego mu wściekłe spojrzenia staruszka, mężczyzna zająknął się lekko, szybko jednak odzyskał zwyczajny sobie rezon. – Mówiłem właśnie Jego Cesarskiej Mości, że biedne kobiety narażone na ataki potwora, same się nie wyratują z opresji!
– Od kiedy znasz słowa takie jak „opresja”? Ktoś zostawił książkę w zagrodzie dla owiec? A może zamknęli twój ulubiony burdel, a na jego miejscu otworzyli miejską bibliotekę?
Siedzący na ustawionym na środku komnaty stołku Hrodgar spróbował obrzucić przyjaciela kpiącym spojrzeniem, było to jednak niemożliwe – jego podbródek znajdował się w żelaznym uchwycie palców Luga, który krytycznym okiem oceniał ostrość trzymanej w drugiej dłoni brzytwy. Plamki słonecznego światła pełzały po chłodnej krawędzi żelaza nadając narzędziu przerażającego wyglądu – jak na ironię, padające na ostrze promienie zabarwione były na głęboki odcień czerwieni, co nie dodawało mu wiarygodności. Dodatkowo, w ręku olbrzymiego Biczownika przypominało raczej zabawkę – grube jak pęta kiełbasy, palce mężczyzny wydawały się zbyt niezdarne do precyzyjnego operowania tak delikatnym instrumentem. Nie pomagał również wygląd samego golibrody – twarz Lugo, z jego rozszczepioną brodą, przymrużonymi w zamyśleniu oczami oraz wiecznie goszczącym na ustach pół-obłąkańczym uśmieszku nie wzbudzała zaufania. Niemniej jednak, młody cesarz wydawał się zupełnie spokojny, całkowicie lekceważąc stojącego nad nim szaleńca ze świeżo naostrzoną brzytwą. Brekka rzucił całej scenie krótkie, pogardliwe spojrzenie.
– Jeśli chcesz go do czegoś zmusić – wskazał palcem na zamkniętą w uścisku głowę Hrodgara i skierował swój wzrok na drugiego z mężczyzn – powinieneś najpierw zdjąć przepaskę! Nie nauczyli cię tego w Dêneroth?
Zaciskające się na rączce brzytwy palce wojownika zbielały ze złości, a z jego gardła zaczął wydobywać się głęboki warkot. Czubek ostrza drgnął nieznacznie i celował teraz w łysego olbrzyma. Wykorzystując okazję do pognębienia towarzysza, cesarz wykręcił nieco głowę, tak, by móc spojrzeć mu w oczy; zawiódł się jednak, ponieważ Lugo ciskał Brekce spod przymrużonych powiek nienawistne gromy. Młodzieniec nie przejął się tym jednak i, całkowicie ignorując fakt, że za chwilę będzie musiał oddać głowę z trzęsące się ze złości dłonie mężczyzny, dolał oliwy do ognia.
– Nie naśmiewaj się z niego, staruszku! – Wzniesiona do ciosu od momentu, w którym młodzieniec otworzył usta, pięść Biczownika zamarła w bezruchu, a na twarz jej właściciela wypełzł niemądry wyraz zdumienia. Cesarz jednak nie skończył. – To dla niego nowość… W  Dêneroth znajdował się zawsze w mojej sytuacji!
– W twojej sytuacji? – Uśmiechnięty szeroko Brekka udał zdumienie i pochylił się, aby obejrzeć stołek, na którym siedział Hrodgar. – Musiałbyś przy tym podskakiwać gołą rzycią na elfim jednorożcu!
– Dosyć! – Głos Sigewarda, jak zwykle spokojny i złowieszczo cichy, przypominający syk jadowitego węża, gotowego w każdej chwili zaatakować, jak zwykle uciął wiszącą w powietrzu słowną potyczkę pomiędzy trójką wojowników. – Lugo! Zabieraj się do roboty! Jego Cesarska Mość powinien wkrótce wyruszać! Czeka go daleka droga!
Mamrocząc pod nosem obelgi oraz rysując przed oczami wyobraźni Hrodgara obrazy poodcinanych uszu oraz innych, zupełnie niezwiązanych z głową części ciała cesarza, co do których rozmiarów Biczownik miał wiele wątpliwości, kwestionując szlachetne pochodzenie matki władcy Grönedönu oraz podkreślając dość jednoznacznie jego relacje z Brekką, wojownik posłusznie przystąpił do swojego zadania. Ostrożnie, najwyższym wysiłkiem woli powstrzymując drżące ze złości dłonie przed zbyt gwałtownymi szarpnięciami, mężczyzna przyłożył brzytwę do skroni młodzieńca i zaczął delikatnie podgalać zarośniętą już przez drobny meszek runę. Połyskujące czerwienią ostrze zazgrzytało nieprzyjemnie o skórę, jednak – sądząc po niezmiennym wyrazie twarzy Hrodgara – Lugo znał się na swojej robocie i pewnie prowadził krawędź żelaza, nie kalecząc przy tym przyjaciela.
– Dobrze ci idzie! – Łysy olbrzym podniósł dorodne jabłko z zostawionej na porysowanym stoliku miski z owocami i wgryzł się w nie łapczywie. Strużki lepkiego soku spłynęły mu po brodzie, ale wojownik zdawał się tym nie przejmować. – Powynenes zajmowah się tym zawowowo! – Wypełniający jego usta miąższ utrudniał mu mówienie. – Masz ręce stworzone do trzymania delikatnych rzeczy… Brzytwy, igły… harfy…
– Wolę miecze! Lepiej leżą mi w dłoniach… – Zły na siebie, że przerwał swoje wyniosłe milczenie, cesarski golibroda brutalnym gestem odgiął głowę młodzieńca, chcąc mieć lepszy dostęp do miejsca, nad którym pracował. – Z ciebie, Brekka, byłby za to idealny pasterz! Owce beczą na twój widok i lgną do ciebie jak muchy do miodu! Żadna by ci nie uciekła… A w razie czego, sam dorobiłbyś sobie nowych!
Zbyt skupiony na swoim zadaniu, by poświęcić więcej uwagi swoim słowom, Lugo nie zauważył pętli, którą zacisnął właśnie na własnym gardle. O błędzie uświadomił go dopiero nagły wybuch śmiechu pozostałej dwójki Biczowników. Rozbawieni mężczyźni wyli i chwytali się pod boki, aby opanować spowodowane wesołością ataki kolki. Hrodgar bawił się tak świetnie, że nawet nie zauważył, gdy w napadzie szaleńczego rechotu szarpnął głową w bok, kalecząc się o brzytwę, którą jego przyjaciel wciąż przyciskał mu do skóry. W końcu, Brekce jako pierwszemu udało się opanować oddech na tyle, żeby być w stanie coś powiedzieć.
– Powiadasz więc, że miecze dobrze leżą ci w dłoni, hm? – Wierzchem dłoni otarł z brody kawałki przeżutego jabłka, które wypluł w przypływie rozbawienia. – Widzę, że elfy nauczyły cię miłości do szermierki!
Dla pewności – nie mając ochoty na spotkanie z kosturem Sigewarda, olbrzym odskoczył troszkę w prawo, chcąc znaleźć się poza zasięgiem staruszka. Kiedy jednak rozglądnął się po oświetlonym wielobarwnym światłem wczesnego poranka pomieszczeniu, zorientował się, że cesarski doradca zniknął – najprawdopodobniej, zmęczony napominaniem całej trójki, świadom, że jego przygany są jedynie półśrodkami, które po krótkim czasie przestają działać oraz tego, że podobne przekomarzania mogą ciągnąć się całymi godzinami (jak to działo się niezmiennie od lat), mężczyzna opuścił wesołą kompanię i poszedł zajmować się ważniejszymi sprawami niż niańczenie niedojrzałego cesarza i jego gwardii przybocznej.
– Prawdziwy wojownik walczy z bronią w każdym ręku, nieprawdaż, Lugo? – W końcu i Hrodgar odzyskał zdolność mówienia.
– A co TY możesz o tym wiedzieć? – Brekka nagle spoważniał i rzucił młodzieńcowi pełne szyderstwa spojrzenie. – Prawdziwy wojownik ma brodę prawdziwego wojownika! To jedyny rodzaj owłosienia, którego potrzebuje mężczyzna!
– Trudno zaprzeczyć! – Lugo ujął w dłoń długi warkocz spływający z pleców cesarza i nieznacznym gestem zbliżył do niego brzytwę. – Może powinniśmy zrobić ci nową fryzurę?
– Lepiej nie! – Drugi z Biczowników parsknął urwanym śmiechem. – Ma zbyt gładkie policzki… Wszystkie kury cesarstwa zaczęłyby wskakiwać mu na głowę, myśląc, że to jajko!
– Mógłbym was kazać ostrzyc, wiecie o tym? – Policzki Hrodgara płonęły niczym ognie latarni morskiej. – To i tak niska kara za obrazę majestatu!
– Przypominasz mi kogoś, gdy się tak złościsz… – Brekka zmrużył oczy w grymasie złośliwego rozbawienia. – Parę miesięcy temu do Złotego Skunksa przyjęli kilka nowych dziewcząt… Pamiętasz, Lugo?
– Jak tak o tym wspominasz… Była taka jedna… – Wojownik wyszczerzył się upiornie. – Dziewica!
– Wypisz wymaluj! Można by ją posadzić na tronie  Grönedönu i nikt nie zauważyłby różnicy! Chociaż… – Biczownik przyłożył palec wskazujący do czoła, jakby starając się sobie coś przypomnieć. – Gdy bliżej się zastanowię… Miała kilka włosków na brodzie!
– Taaak, też już pamiętam… Wyrastały jej z brodawki… – Lugo klepnął cesarza w plecy z mocą, od której płuca zwykłego człowieka uderzyłyby o żebra. – Ale to i tak więcej niż miłościwie nam panujący!
– Ach, zarośnięta dziwka! Nie spodziewałem się po tobie niczego innego, przyjacielu! – Hrodgar uśmiechnął się półgębkiem i zwrócił twarz w kierunku ściskającego brzytwę Biczownika. – Pociąg do bród wyssałeś z mlekiem matki… Łatwiej było ci później przerzucić się na inne płyny o podobnym kolorze.
– Nie zmieniaj tematu, Gasghan! – W nagłym przypływie solidarności, Brekka postanowił przyjść w sukurs obrażanemu kompanowi. – Nie masz brody! – Zmarszczył przekornie brwi i podrapał się po zarośniętym policzku. – Powinieneś być wdzięczny, że my, prawdziwi wojownicy, pozwalamy ci przebywać w naszym towarzystwie!
– Mądrość wypływa z twych ust niczym krynica krystalicznie czystej wody szemrząca srebrzyście po górskich kamieniach! – W teatralnym geście, Lugo wzniósł oczy ku sufitowi i zaczął wykonywać dzierżącą brzytwę dłonią skomplikowane ruchy. – Twa…
Celnie ciśnięty ogryzek jabłka uderzył mężczyznę w środek czoła. Resztki miąższu rozbryzgnęły na wszystkie strony, pokrywając twarz wojownika słodkim, lepiącym się niczym miód sokiem. Zdezorientowany nagłym uderzeniem, Biczownik zamrugał niezbyt bystro i zaczął rozglądać się po pokoju w poszukiwaniu napastnika. Tymczasem, Brekka spokojnie sięgnął po kolejny owoc. Zanim jednak wpił się w niego zębami, starannie wypolerował czerwoną powierzchnię skórki, poświęcając temu zadaniu więcej uwagi niż wydawałoby się to konieczne.
– Jeśli nie przestaniesz używać wymyślnych słów w mojej obecności – podrzucił szkarłatną kulę w dłoni, skupiając na niej uwagę towarzysza – następny pocisk będzie większy… Nie będę też celował w głowę!
Ręka Lugo instynktownie powędrowała w kierunku biodrowej opaski, widząc co, drugi mężczyzna uśmiechnął się potwierdzająco.
– A teraz… – Olbrzym wskazał dłonią w kierunku wciąż nieco naburmuszonego cesarza. – Skończ bawić się z naszym Pisklęciem i przygotuj go na opuszczenie gniazda! Chcę wyruszyć zanim słońce zacznie spuszczać się na nas z góry! Ono nie jest elfem, a ja nie jestem tobą, żebym uważał podobne okoliczności za sprzyjające!
Mknąca z niezwykłą szybkością brzytwa ominęła twarz Brekki dosłownie o cal. Wirujące ostrze uderzyło z impetem o mircetytową ścianę, zostawiając w gładkim kamieniu niewielki odprysk. Żelazo natomiast, stworzone do celów delikatniejszych niż łupanie głazów, wyszczerbiło się paskudnie i wygięło. Niewzruszony niebezpiecznym narzędziem, które przeleciało tuż obok niego, olbrzym wydął pogardliwie wargi i, wsparłszy się pod boki, rzucił Lugo kpiące spojrzenie.
– Gdybym miał szpiczaste uszy, moja twarz była moim zadkiem, a ty nie rzucałbyś brzytwą tylko dźgał mieczem, nie miał byś najmniejszych problemów z celnością! – Błyskawicznym gestem przełożył jabłko do lewej dłoni i cisnął nim w stronę towarzysza. – Tak się to robi!
Pocisk leciał jednak zbyt wolno lub też nadludzka zręczność Luga zadziałała ze zwykłą Biczownikom precyzją i wojownik zdążył w porę zasłonić twarz przed niechybnym uderzeniem. Sądząc, że udało mu się uniknąć zemsty towarzysza, mężczyzna zaśmiał się szyderczo.
– I kto tu mówi o celności? – Zrobił obraźliwy gest w kierunku przyjaciela. – Z twojej poprzedniej przemowy wyniosłem, że będziesz rzucać w zupełnie inne miejsce!
– Jeśli przeżyjesz tyle bitew co ja, zrozumiesz, że w pojedynku nie chodzi o finezję czy skomplikowaną taktykę… – Brekka skinął Hrodgarowi głową, dając mu znak. – Liczy się efekt…
Zanim zdążył dokończyć, szybsza niż myśl, pięść cesarza wystrzeliła do przodu i trafiła dokładnie tam, gdzie powinna. Chcąc uchronić twarz przed nadlatującym jabłkiem, Lugo odsłonił swoje najwrażliwsze miejsce, wystawiając je na ataki, co bezwzględnie wykorzystał władca Grönedönu. Stojący nad młodzieńcem Biczownik wydał z siebie wysoki krzyk bólu i upadł na kolana, powoli osuwając się coraz niżej i niżej, aż w końcu zatrzymał się w dziwacznej pozycji z wygiętymi plecami i czołem przyciśniętym do chłodnej, kamiennej posadzki. Wyglądało to bardziej niż dwuznacznie, jednak żaden z pozostałej dwójki mężczyzn nie miał już serca, aby wbijać kolejne drzazgi już i tak wystarczająco cierpiącemu przyjacielowi. Nagle, tuż obok rozciągniętego na podłodze wojownika upadła najpierw jedna, a potem druga i trzecia kropla szkarłatu. Zanoszący sie śmiechem Hrodgar uspokoił się nieco i podniósł dłoń do skroni, w okolice miejsca, od którego zaczynały właśnie promieniować delikatne ukłucia bólu. Gdy cofnął palce do oczu, zobaczył, że ich opuszki lepią się od krwi. Zaklął cicho pod nosem.
– Nie będzie z ciebie golibrody, przyjacielu! Nie radzisz sobie nawet z najprostszymi zadaniami!
Odpowiedział mu stłumiony jęk i ciche, ledwo słyszalne słowa.

– Dziękuję za propozycję, ale nie skorzystam! Obawiam się, że musimy już ruszać!

Taaaaaak... chwilę nic się nie pojawiało, ale to dlatego, że nie chciało mi się zbytnio publikować... Brak mi bet, więc przecinki wróciły do stanu poprzedniego  - bieda z nędzą - ale może jakoś się to da przeżyć. Grunt, że coś się ruszyło w końcu. Pojawia się nowa postać, którą osobiście bardzo lubię, proszę więc nie hejtować. No... To Wesołych Świąt i HO HO HO, czytać! :D  

2 komentarze:

  1. O_o Omegon, to ty jeszcze żyjesz?! Jam sądził, iż Waćpan interes zwinął ;)
    Całego jeszcze nie przeczytałem, bo strasznie długie i zejdzie na to parę dni. Jak skończę, to skomentuję.
    Pozdrawiam ShadowDragon

    OdpowiedzUsuń
  2. Eeeeee, coś krótko, jak na Ciebie :P
    No ale dobra, widzisz? Obiecałam że przyjdę do wtorku, to i jestem :)
    Najpierw drobna uwaga:
    "Na sztywny kolec z zadka Fafnera!" - czy "Fafnera" to jest jakieś celowe, nie wiem, frostengeirskie określenie, czy po prostu literówka? :)
    Okej, no to w moich uwag to tyle, bo co ja Ci tam będę błędy sprawdzać, ostatecznie to Ty z nas dwojga jesteś tu (c)hu(j)manistą :P
    Już zapomniałam w ogóle, co prócz tej cudnej pioseneczki było w tym rozdziale, jak choćby zastanawiałam się ostatnio dlaczego Lugo nie pojechał z resztą do tej wioski... a tu proszę, wszystko jasne :D Btw ja chyba trochę nie rozumiem idei rzucania w kumpla brzytwą???? W sensie, nerwy mu puściły? Celowo spudłował? Czy po prostu rzeczywiście nie trafił, chociaż zamierzał????
    A w ogóle to byłabym zapomniała - śmiej się, śmiej, ale ja nie będę tu publicznie wytykała, kto jeszcze i jakie wykazuje podobieństwo do Cesarza... :D #heheszki

    JEŚLI KTOŚ JESZCZE JEST TAK NIE WYCHOWANY JAK JA I CZYTA CUDZE KOMCIE TO OSTRZEGAM ŻE ZACZYNAM SPOJLOWAĆ.

    Nie muszę chyba mówić, że skoro Alfric wskazuje na co raz rychlejsze pojawienie się królowej, to ja już zacieram rączki :D Nie będę spełniona tym opkiem póki nie dasz tej shipogennej-cesarzowo-ciągutkowej sceny z pocieszaniem po traumie sauhdkudhhksjdfnououshuhdhhuf
    To feelsy.
    Okej, co jeszcze - pioseneczka 11/10, płakłam tak samo jak za pierwszym razem. Chociaż wiesz, dobra, niech stracę, ale faktycznie ciężko to śpiewać. Ale ja bym tego nie zmieniała, moim zdaniem nie warto przebudowywać, bo jest k, a bez przesady, to tylko opko, ostatecznie to nie od pisania piosenek jesteś, niekoniecznie musisz się na tym znać i robić to technicznie 10/10, no ale o tylko moja opinia, może się nie znam, jestem tylko fizykiem, Ty mój połeto :D
    I fokle zapomniałam już jaki ten alfric był obrzydliwy, jakoś przy Cesarzu już potem nie sprawia aż tak okropnego wrażenia XD I on się jeszcze dziwi, że żona karczmarza mówiła "nie", też bym powiedziała, mimo że prawie wiking :P
    Coś jeszcze miałam... No, tak - opisy faktycznie tu strasznie bolą XD W sensie, technicznie i językowo ładne i fokle, ale długość jednak boli i aż się prosi, żeby skipnąć :< Dobrze, że dalej trochę już je skróciłeś C:
    Oczywiście ilość pedalskich bardziej i mniej żartów powaliła mnie na kolana... Chociaż z żalem muszę przyznać, że z tej części nie było nic równie śmiesznego, jak na przykład twoje wczorajsze wykładanie hajsu i wiesz czego :D Tak, niech stracę, całkiem Ci się to udało :P Ale potem żarcikami o królowej nadrabiasz :D
    I jeszcze chciałam, że potwory z puszczy super, 11/10 i masz mój approval :D
    I chyba to tyle :) Jak zawsze super, szkoda, że nie masz czasu teraz pisać :<
    No, to chyba już, a teraz ja idem Bercię pisać :)

    OdpowiedzUsuń