Krwawa tarcza słoneczna wychyliła się zza spowitego oparami mgły horyzontu i rozpoczęła swą mozolną wędrówkę przez wciąż jeszcze upstrzone migotliwymi klejnotami gwiazd niebo. Niemalże naprzeciwko płonącego coraz jaśniej olbrzyma, blady sierp księżyca zanurzał się w gęstwinach nieruchomej puszczy rozciągającej się na północny zachód od Żelaznej Grani, obdarzając prastare drzewa pożegnalnymi pocałunkami swojego srebrnego światła. Czarne kontury wiekowych dębów o poskręcanych konarach grubości dorosłego mężczyzny odcinały się ostro na tle jaśniejszych brzóz i topól niczym generałowie prowadzący armie.
W porannej
pomroce, gdy resztki snu wciąż oblepiają zmysły lepką pajęczyną nocnego
otumanienia, a tajemniczy świat podsuwany przez wyobraźnię ciągle jeszcze
wydaje się prawdziwy, z łatwością uznać można było to kłębowisko pni i konarów
za czuwające w milczeniu wojsko – młode olchy, odważnie zapuszczające swe
korzenie na otwartej przestrzeni pomiędzy ścianą lasu a miastem, czujnie
obserwowały całą okolicę ze swych wysuniętych posterunków, gotowe dać sygnał o
każdym, najmniejszym nawet ruchu w oblężonym mieście. Wysokie, smukłe jak
ostrze włóczni świerki i jodły ustawione w karne tercje czekały tylko na
sygnał, by opuścić ostro zakończone gałęzie i zmieszać swe lepkie, żywiczne
soki z krwią nieprzyjaciół. Za nimi, długie szeregi przysadzistych buków
obleczone w ciężkie, liściaste zbroje niczym tłum stalowych rycerzy.
Cała ta ciżba
stała w całkowitym bezruchu, wyciągając swe sękate ramiona w kierunku Żelaznej
Grani, zupełnie jakby chcąc skruszyć nienawistny kamień murów i z powrotem
przejąć w posiadanie ziemie, które zostały wydarte naturze przez ludzi. Tak
przynajmniej wszystko wyglądało nocą, kiedy rozsądek ustępował miejsca wciąż
żyjącym w umysłach ludzkich przesądom i strachom. Wystarczyło jednak, że
pierwsze promienie słoneczne zatańczą na wierzchołkach ponurych leśnych
olbrzymów, żeby owa przerażająca iluzja rozwiała się jak mgła ustępująca przed
porannym wiatrem. Złote światło wydobywało z liści najpiękniejsze odcienie
zieleni i budziło z nocnego odrętwienia niezliczone stadka kolorowych ptaków
zamieszkujących najwyższe korony. W ciepłym blasku dnia, puszcza Creatrach –
tak bowiem mieszkańcy cesarstwa nazywali ciągnącą się całymi milami gęstwinę –
ożywała wspaniałymi trelami pierzastych bardów oraz odgłosami dzikich zwierząt.
Ludzie kochali
jej przepastne ostępy, a ona w zamian obdarzała ich swoimi względami –
zapewniała mieszkańcom stolicy Grönedönu nie tylko zapasów drewna ma opał, runa
leśnego i mięsa – stanowiła również idealną barierę dla każdej armii, która
odważyłaby się zaatakować gród. W przeszłości, zanim jeszcze nastały rządy
Cerdica, a co za czym idzie – w czasach sprzed pojawienia się Biczowników –
knieja doskonale spełniała swe zadanie – wrogie wojska musiały omijać ją
szerokim łukiem, dając tym samym obrońcom dostatecznie dużo czasu, aby przygotować
się do odparcia ataku. Zdarzało się również, że jeden z dumnych dowódców, nie
bacząc na ostrzeżenia otrzymane od pojmanych i torturowanych miejscowych,
prowadził swe siły wprost w zalegające pod koronami Creatrach cienie. Niewielu
powróciło z owych tytanicznych przepraw, a tych, którym owa sztuka się udała,
szybko wyłapali okoliczni chłopi – według ludowych podań, ocaleli najeźdźcy,
chudzi, poobdzierani i pokryci licznymi zadrapaniami, odchodzili od zmysłów ze
strachu.
Niektórzy z
nich, choć wyglądali na młodych jeszcze mężczyzn, wyłaniali się spomiędzy drzew
z zupełnie siwymi włosami i przerażeniem na stałe odciśniętym na pobrużdżonych
obliczach. Przed śmiercią krzyczeli. Przerywanymi wybuchami histerycznego
płaczu głosami wyrzucali z siebie imiona zmarłych towarzyszy, czasami
zachowując się tak, jakby martwi wciąż byli wśród nich. Opowiadali o czarnych
jak smoła cieniach, które padając na człowieka zalepiały mu usta i nos. Ci,
którzy mieli więcej szczęścia, dusili się po kilkuminutowej walce, wytrzeszczonymi
w zwierzęcej panice oczami błagając towarzyszy o pomoc, której każdy bał się
udzielić. Nie wszyscy jednak umierali. Niektórzy – odporniejsi lub bardziej
pechowi – zapadali w dziwaczny letarg, podczas którego ich ciała ulegały
potwornym deformacjom – ramiona puchły i wydłużały się, przeobrażając się w
szponiaste narzędzia do rozdzierania i szarpania mięsa, nogi stawały się
bardziej żylaste, dzięki czemu nowo narodzone monstrum biegało szybciej i mogło
skakać wyżej, a twarz pokrywała się dziesiątkami pulsujących wrzodów
ociekających lepką, czarną mazią, do złudzenia przypominającą tą, z której
zrobiony był tajemniczy cień. Najgorsze jednak miał być oczy – dwie studnie
absolutnej ciemności.
Przemienieni w
ten sposób, nieszczęśnicy budzili się i, kierowani trawiącym ich głodem,
ruszali na polowanie, którego celem stawało się wszystko – od drobnej
zwierzyny, po niedawnych towarzyszy. Ich spaczone ciał wydawały się być
nienasycone – ledwie ostatni kęs ostatniej ofiary zniknął w zakrwawionych
ustach potwora, ten już rozglądał się za kolejną zdobyczą. Gdy demony nie mogły
znaleźć niczego innego, rzucały się na siebie nawzajem, wypełniając leśne
ostępy potępieńczymi wyciami i piskami bólu. Tylko nielicznym udało się ujść
rzezi, którą nieprzyjaciołom Grönedönu zgotowała Creatrach. Owi „szczęśliwcy” z
płaczem rzucali się do stóp wyłapujących ich poddanych cesarstwa i ze szczerego
serca dziękowali im za łaskę szybkiej śmierci, którą otrzymali z ich rąk.
Oszczędzono tylko jednego – załamanego, błagającego o pozbawienie go życia
generała, któremu jakimś cudem udało się przetrwać jatkę, jaką sam zgotował
swoim ludziom. Wsadzono go na konia i odesłano do domu, gdzie opowiedział swoją
przerażającą historię na dworze monarchy. Od tamtej pory, nikt nie odważył się
wkroczyć do puszczy, mając wrogie zamiary wobec cesarstwa.
Mieszkańcy
Grönedönu mieli wytłumaczenie dla owych mrożących krew w żyłach wydarzeń –
według przekazywanych z ojca na syna opowieści, Creatrach powstał w miejscu, w
którym bóg wojny, Cadros, stoczył ostateczny bój ze swym żądnym krwi bratem
Azarusem. Działo się to przed wieloma tysiącami lat, podczas olbrzymiego
konfliktu, który rozpalił cały Cynedor ogniem mniejszych i większych potyczek.
Doszło wówczas do punktu kulminacyjnego starcia i na ogromnej równinie
otaczającej teraz Żelazną Grań, rozegrał się jeden z ostatnich aktów tragedii –
dwie olbrzymie armie – jedna walcząca po stronie Dobra i druga opętana przez
plugawą magię Azarusa, zderzyły się ze sobą niczym dwie fale rozbijające się o
siebie pośrodku oceanu. Setki tysięcy zakutych w stal wojowników ogarniętych
religijnym szałem rozpętało prawdziwe piekło na ziemi.
Świat
obmył się w potokach krwi, które na zawsze zmieniły krainy Cynedoru, nadając im
nowego kształtu i kierunku. Bagrah – „żniwa” – takie właśnie miano
zyskała sobie owa masakra, która nigdy wcześniej, ani później nie miała sobie
równej. Skąpane czerwienią ciała pokrywały ziemię od horyzontu po horyzont, a
pomiędzy nimi walczył kolejne szeregi wciąż łaknących walki żołnierzy. W samym
oku tego huraganu, zagubieni niczym dwie krople wody w oceanie nienawiści,
stanęli naprzeciwko siebie dwaj zwaśnieni boscy bracia.
Zakuty w swą
żywą zbroję Cadros raz za razem uderzał swym mieczem w cofającego się pod
nawałą wściekłych ciosów Azarusa dzierżącego potężny młot bojowy. W końcu, po
wyjątkowo mocarnym zamachu wyprowadzonym przez Władcę Wojny, obie bronie uległy
zniszczeniu. Głownia obuchu odpadła od trzonka, jednak klinga nie wytrzymała
uderzenia i rozpadła się na tysiące drobnych fragmentów, które rozsypały się
dookoła w srebrnym deszczu stalowych odłamków. Ich ostre igiełki wbiły się
głęboko w ciała walczących w pobliżu wojowników Cadrosa i wzmocniły ich ciała –
tak oto powstali pierwsi Grönedöńczycy, najwspanialsi żołnierze jakich
kiedykolwiek nosił Cynedor. Zniszczeniu uległ także drewniany trzon – odłupane
z niego drzazgi upadł na ziemię, gdzie – podlane krwią tysięcy zabitych –
zapuściły korzenie. Następnego dnia, na miejscu pobojowiska rosła już olbrzymia
puszcza, na zawsze związana z ludem, który obrał sobie jej sąsiedztwo za
mieszkanie – jako dzieci tego samego boga, mieszkańcy późniejszego Grönedönu i
potężne drzewa Creatrach żyły w harmonii i miłości, troszcząc się o siebie
nawzajem, a zatem nikt i nic, noszący w sercu nienawiść do cesarstwa nie mógł
bezpiecznie przejść przez dziką gęstwinę. Tym bardziej właśnie dziwny wdawał
się obraz, który wyłonił się z porannych mgieł.
Delikatne
promienie słoneczne, sięgające ku koronom liściastych gigantów niczym
stęsknione ramiona matki tulące do siebie dawno niewidzianego syna, przebijały
się powoli poprzez gęstwinę ciemnej zieleni, wciąż jednak nie rozjaśniały
panujących pod nimi cieni w sposób, w jaki robiły to w późniejszych godzinach.
Zamiast tego, zadowalały się tańczeniem pod kopułami drzew i zapuszczaniem
pojedynczych macek w kierunku ziemi, zupełnie jakby chcąc delikatnym gestem
spragnionego kochanka sprawdzić, czy śpiące w ściółce życie gotowe jest do
pobudki. Powoli przesuwały swoim ciekawym spojrzeniem po pokrytym warstwą
zeschłych liści runie, aż w końcu zatrzymały się, zdumione, jakby nie
dowierzały temu, co właśnie przesuwało się w ich ciepłym blasku.
Po wydeptanej
przez dzikie zwierzęta, niemalże niewidocznej dla niewprawnego oka ścieżce,
toczył się z gracją i finezją trolla zakutego w płytową zbroję samotny
jeździec. Był to mężczyzna, co poznać można było chociażby po przepitym nieco
głosie, niskim jak dźwięk kruszącego się na rzece lodowca, którym wędrowiec
wyśpiewywał jedną z krążących po każdej z grönedöńskich karczm piosenkę:
Dwanaście córek miał król
Lohirath
A każda czysta jak pierwiosnka
kwiat
Każda piękna była i śmiała
Że nawet elfom… się podobałaaaa!
Najstarszą córkę spotkałem w
ogrodzie
Zawiesiła kwiatek na mym wielkim
wzwodzie!
Jedenaście córek miał król
Lohirath
A każda swym pięknem olśniewała
świat
Kolejną księżniczkę zdybałem nad
rzeką
Na jej krągłej rzyci jechałem
daleko!
Już dziesięć córek miał król
Lohirath!
Od gładkich ich liczek, bladł
każdy chwat!
Następną znalazłem w cyprysowym
gaju
Na swoim kutasie wzniosłem ją do
raju
I dziewięć już córek miał król
Lohirath!
Podobnych specjałów szukaj choć
sto lat!
Dziewiątą młódkę porwałem do wora
Choć nie była rolą, tożem ją
przeorał!
I osiem już córek miał król
Lohirath!
Urody tak wielkiej, że brata bił
brat!
Ósma dzieweczka była lekko tłusta
Lubiła zjeść dobrze, więc dałem
jej w usta!
I siedem już córek miał król
Lohirath!
Każda piękniejsza, gdy rozdziana
z szat!
Siódma, najsłodsza, jak miód
prosto z ula
Języka mego mistrzostwo poczuła!
I sześć już córek miał król
Lohirath!
Od każdej trzaskał niejeden bat!
Szósta, choć płochsza, to
najgorętsza
Ach! Ciasno było wejść do jej
wnętrza!
I pięć już córek miał król
Lohirath
Każda z nich warta chłosty i
krat!
Piątą i czwartą dościgłem na
błoniach
Kazałem ujeżdżać mojego konia!
I trzy już córki miał król
Lohirath!
A każda świeża, jak wiosenny sad!
Trzecią, co słodko patrzyło jej z
oczu
Prawie na pół rozerwałem w kroczu
I dwie tylko córki miał król
Lohirath
W których urodzie nie znalazłbyś
wad!
Drugą księżniczkę, choć męża już
miała
Zerżnąłem tak mocno, że zatrząsł
się pałac
I jedną już córkę miał król
Lohirath!
A na mnie swój topór ostrzył już
kat!
Najmłodsza córka przyszła do mnie
sama
Pokazała mi, co potrafi dama!
I nie miał już córek, ten król
Lohirath!
Pomarły od chorób, co przeniósł
je bat!
I ja też umieram, lecz nie łkam,
nie płaczę!
W zaświatach je wszystkie po
wtóre zobaczę!
Dwanaście córek, króla Lohirath!
Co więcej miały mężczyzn, niż
każda ma lat!
Słowa co prawda
były w grönedöńskim, jednak akcent śpiewającego jednoznacznie wskazywał na jego
obce pochodzenie – był zbyt twardy i pozbawiony owego melodyjnego zaśpiewu
charakterystycznego dla rodowitych mieszkańców cesarstwa. Czasami nieznajomy
zacinał się przy wyjątkowo długim, lub trudnym do wypowiedzenia wyrazie, a
innym razem mylił samogłoski, przez co treść piosenki traciła nieco znaczenia.
Różnica ta uwidaczniała się zwłaszcza w słowach takich jak „nighean” – „córka”
– gdzie w prawidłowej wymowie, sylaby ulegają zmiękczeniu tworząc dźwięk
„njian”. Usta wędrującego przez Creatrach mężczyzny przeżuwały obce mu
połączenia, zamieniając je w twarde, krtaniowe szczeknięcie „nygyn”. Mimo to,
przy odpowiednio dużej dozie cierpliwości i dobrej woli, można było odróżnić od
siebie poszczególne wersy.
Wędrowiec miał
na sobie lekki płaszcz, który wydawał się nieodpowiedni zważywszy na poranny
chłód, który porywał oddech jego wierzchowca w postaci kłębów mlecznej pary
wydobywającej się z chrapów zwierzęcia. Okrycie zrobione było z cienkiego
materiału koloru popiołu i nie zdradzało zupełnie niczego o pochodzeniu
mężczyzny – podobne odzienia kupić można było w każdej tawernie na terenie
każdego królestwa. Szeroki kaptur szczelnie okrywał twarz nieznajomego,
odkrywając jedynie długą, sięgającą piersi brodę koloru tańczących płomieni.
Wplecione w nią srebrne, złote i miedziane krążki połyskiwały w promieniach
wstającego słońca od skraplającej się na nich rosy. Krzaczaste wąsy całkowicie
zakrywały usta wędrowca, przez co wydawał się on śpiewać bez poruszania wargami
– kolejne leśne straszydło zmierzające do swego leża, aby skryć się w nim przed
nadchodzącym dniem.
Postać ta była
jednak zdecydowanie ludzka – średniego wzrostu, o szerokiej, baryłkowatej
budowie, przypominała ćwiczebnego manekina używanego przez Biczowników –
brakowało tylko doczepionych szpiczastych uszu i harfy. Oprócz szarego
płaszcza, mężczyzna miał na sobie miękkie spodnie ze skóry łosia oraz wysokie
buty z cholewami, zza których wystawały groźnie rękojeści długich sztyletów.
Dodatkowo, z boku prostego, żołnierskiego siodła, zwisał spokojnie trzonek
ciężkiego, dwuręcznego topora o wydłużonym ostrzu. Zarówno stylisko jak i samą
głownię pokrywała siateczka dziwacznego pisma, które z wyglądu przypominało
mieszaninę mniej lub bardziej pochyłych kresek.
Również koń nieznajomego wydawał
się nie pasować do wierzchowców, do których przywykły ziemie Grönedönu.
Niewielka, szeroka w kłębie, długowłosa klacz była stworzona do podróżowania
przez zdradliwe górskie przełęcze i wspinania się na strome wzgórza, jednak tu,
wśród olbrzymich dębów Creatrach prezentowała się wyjątkowo mizernie.
Z uwagi na
pokaźny wzrost większości mieszkańców cesarstwa, hodowane przez nich
wierzchowce były prawdziwymi potworami – wysokie, silne i doskonale
przystosowane do radzenia sobie na polu bitwy. Część z nich, specjalnie dobrana
na życzenie samego cesarza, zdolna była nawet do poniesienia na swym grzbiecie
w pełni uzbrojonego Biczownika, co było nie lada osiągnięciem. Co prawda
obciążone w ten sposób zwierzę nie mogło poruszać się zbyt szybko, jednak sam
fakt, że było to możliwe, sprawiał, że rumaki te zasługiwały sobie na uznanie.
Każdy kto kiedykolwiek miał nieszczęście stanąć oko w oko z kawalerią Legionu
mógł na własnej skórze przekonać się o strachu jaki ona wzbudza samą swą
obecnością na polu bitwy.
Wędrowiec nie
dosiadał jednak grönedöńskiego wierzchowca. Po jego koniu, można było dość
jednoznacznie stwierdzić, że pochodził z dalekiej, mroźnej północy. Rozciągało
się tam tylko jedno państwo – o ile w ogóle w przypadku ludów z tej wiecznie
spowitej śniegiem krainy można mówić o czymś takim jak „państwo” – Frostengeir.
W zasadzie była to raczej luźna konfederacja kilku plemion, które ujrzały
korzyści płynące ze współpracy i ujednolicenia systemu zwierzchności. Równowaga
ta wciąż jeszcze była jednak krucha i nie raz i nie dwa dochodziło w tym
stosunkowo młodym królestwie do wewnętrznych sporów o to, kto komu podlega i
kto kogo może rabować. Lecz były to spory ealdormanów – najbardziej wpływowych i
najbogatszych mieszkańców zimowego kraju. Zwykli wieśniacy, będąc jednocześnie
gotowymi na wszystko wojownikami, zgodnie ze zwyczajami przodków zapuszczali
się samowolnie na wyprawy łupieżcze do ościennych królestw czy też nawet
sąsiednich, znienawidzonych wsi. W wyniku owych rajdów, spora część dzieci
urodzonych na północnych wybrzeżach Środkowego Kontynentu miała rude włosy i
cechowała się dość solidną budową.
Wzbudzało to
częste spory pomiędzy dyplomatami, część z nich kończyła się nawet powybijanymi
zębami, połamanymi kończynami lub poodcinanymi uszami, zwłaszcza, jeśli w owych
„negocjacjach” brali udział posłowie z Grönedönu i Arvenii – dwóch królestw,
pomiędzy którymi wrzała nieustanna rywalizacja i wzajemna nienawiść. Zwykle
jednak na tym się kończyło – delegacje monarchów groziły sobie pięściami i
rozbijały sobie nawzajem łby, aby w końcu obciążyć Frostengeir symboliczną
kontrybucją za wyrządzone szkody. Ten rodzaj polityki mógł wydawać się dziwny,
jednak był głęboko uzasadniony i opierał się na żelaznej logice.
Żadnemu z
władców, nawet porywczemu Hrodgarowi Grönedöńskiemu nie uśmiechała się zbrojna
wprawa w głąb lodowych pustkowi, na których nie ma nic poza śniegiem, lodem i
marznącym deszczem. Obie strony były świadome tego faktu, co prowadziło do dość
napiętej sytuacji przygranicznej – Nordowie drażnili uwiązanego na łańcuchu
brytana, sprawdzając jak daleko mogą się posunąć, zbyt jednak obawiali się
porywczości młodego cesarza, aby zapuścić się dalej niż dwie mile na jego
włości. Biczownicy natomiast coraz dalej zapędzali się w swojej pogoni za
uciekającymi łupieżcami, siekąc i wyżynając ich niekiedy do samych granic ich
własnego królestwa. Z każdym kolejnym rokiem ogniwa łańcucha napinały się coraz
bardziej i bardziej, grożąc zerwaniem, nikt jednak nie zamierzał ustąpić pola.
Wędrowiec nie mógł jednak należeć
do rozbójniczej bandy – nie miał na sobie zbroi, ani charakterystycznego,
trójrogiego hełmu wojennego, używanego Frostengeiryjczycy podczas działań
wojennych, które ten wojowniczy naród traktował niemalże rytualnie. Był
zupełnie sam, w dodatku zbyt głęboko na terytorium cesarstwa – niemalże w samej
paszczy brytana, który – zwęszywszy z jego strony jakiekolwiek
niebezpieczeństwo – natychmiast pożarłby go i rozwłóczył jego wnętrzności po
całej równinie. Również postawa mężczyzny przeczyła jakoby mógł on mieć wrogie
zamiary – śpiewał grönedöńską piosenkę, musiał więc po drodze zatrzymywać się w
oberżach, co nie należy do zwyczajów łupieżców. Nie starał się zachowywać ciszy
– zdzierał sobie gardło, obolałe podwójnie od głośnego wycia jak i od obcych
dla niego dźwięków cudzoziemskiego języka…
Całości
pokojowego obrazu nieznajomego dopełniał pękaty bukłaczek z koźlej skóry, który
co i rusz podnosił do ust, a z którego wydobywało się przyjemne bulgotanie niezbyt
wyszukanego wina. Co jakiś czas, oprócz śpiewania, wydawał z siebie mniej
przyjemne odgłosy – kilka raz musiał przerwać refren, żeby zrobić miejsce na
soczyste beknięcie, które potoczyło się lawinowym echem po rzednącym już nieco
lesie. Kiedy indziej, nie przerywając zawodzenia, podnosił jedną z nóg
delikatnie do góry i dawał upust gazom zbierającym się w jego kiszkach i
wytrząsanym stamtąd przez jazdę na końskim grzbiecie. Miał przy tym w zwyczaju
uśmiechać się rubasznie i klepać klaczkę po grzbiecie.
– No, Streiff!
– Po wyjątkowo głośnym pierdnięciu, samemu jakby będąc zdziwionym możliwościami
własnego ciała, mężczyzna roześmiał się głośno. – To ci się udało, maleńka!
Poirytowane
zwierzę parsknęło urażone i zarzuciło głową, przecząc podobnym zarzutom.
– Zapomnij!
Wystarczy, że cały Frostengeir ma mnie za szaleńca, bo rozmawiam z koniem… –
Dla podkreślenia swych słów podniósł do góry palec wskazujący i przymknął jedno
oko. – Pomyśl tylko, co powiedzieliby, gdybym go jeszcze słuchał! Zajmij się
lepiej dotarciem do tego tam… – Zafrasowanym gestem podrapał się po
niewidocznym spod gęstej szczeciny podbródku. – Przypomnij mi, moja droga,
gdzie jedziemy?
Odpowiedziała
mu cisza, przerywana tylko od czasu do czasu przez dochodzące z wysokich gałęzi
ptasie rozmowy – słońce zdążyło już ogrzać swymi złotymi promieniami maleńkich
mieszkańców lasu i z każdą chwilą olbrzymia puszcza coraz bardziej ożywała
odgłosami ich porannych melodii. Cała okolica zdawała się otwierać oczy pod
wpływem owego delikatnego dotyku, zrzucając z siebie nocny chłód. Giętkie
konary drzew kołysały się lekko, jakby chciał strząsnąć z liści kropelki rosy –
na podróżującego w ich cieniu wędrowca spadł orzeźwiający deszczyk będący
mieszaniną wody i różnego rodzaju robaków i larw, które również chciały poczuć
na sobie pierwsze pocałunki słońca, a które teraz – strącone przez figlarny
wiatr – opadały ku ziemi i uderzały z cichym stukotem o ściółkę. Mężczyzna
zaklął szpetnie i zaczął grzebać w długich, skołtunionych kosmykach brody,
wyłuskując z nich tłuste, wijące się gąsienice.
– Co za
przeklęta kraina! – Słowa ledwo przebijały się ponad zgrzytanie trących o
siebie zębów. – Nie dość, że mają do człowieka pretensje o zaciągnięcie do
zagrody byle żony karczmarza…
Przerwało mu
głośne parsknięcie wierzchowca – wyjątkowo obrzydliwa, niezdrowo pulsująca
larwa spadła wprost na chrapy zwierzęcia, które przestraszone zarzuciło ostro
łbem, wydając przy tym z siebie niezadowolony odgłos. Frostengeiryjczyk
najwyraźniej doszukiwał się w owym geście czegoś innego, bowiem natychmiast
przybrał obrażony wyraz twarzy i splunął siarczyście, aby dodać sobie nieco
animuszu. Niestety, wyczerpane tygodniami ciężkiego picia, lepiące się od
słodkiego trunku usta wędrowca odmówiły mu posłuszeństwa, przez co udało mu się
tylko zapaskudzić sobie brodę. Zielonkawa flegma doskonale wkomponowała się
pomiędzy ogromnego żuka o lśniącym czernią, chitynowym pancerzu i okruszki z
ostatniego posiłku spożytego przez mężczyznę. Ten jednak zdawał się zupełnie
nie zauważać stworzonej przez siebie doskonałej mieszaniny, zbyt zajęty
strojeniem urażonych min, przez co rozumiał najwyraźniej marszczenie nosa i
podkurczanie górnej wargi, spod której straszyły powybijane i poczerniałe
pieńki zębów.
– Byle koń nie
będzie robił mi wyrzutów! – Dla podkreślenia swojej wyższości nad zwierzęciem,
szarpnął za cugle, po czym zarechotał pijacko. – Zresztą… – Dodał, jakby chcąc
się usprawiedliwić – język tych piwożłopskich barbarzyńców jest tak dziwny, że
trudno odróżnić „nie” od „teraz nie, ale poczekaj aż mój mąż i dzieci zasną”…
Giez wielkości
połowy kciuka zaczął krążyć wokół głowy Streiff, przez co klacz po raz kolejny
wydała z siebie zaniepokojone rżenie.
– A i cóż z
tego? – Nieznajomy wzruszył ramionami i uśmiechnął się krzywo. – Pewnie, że się
opierała! Do czasu kiedy pokazałem jej swój miecz! – Twarz mężczyzny
rozciągnęła się w lubieżnym grymasie, który wcale nie dodawał całemu obliczu
urody. Odczekał chwilę, rzucając wierzchowcowi ukradkowe spojrzenia, jednak nie
doczekawszy się żadnej reakcji podjął na nowo. – Taaaaaaak… Nie było jeszcze
kobiety, która na widok mojej klingi nie stałaby się chętna!
Znów cisza.
Klaczka parła przed siebie w milczeniu, bez widocznego wysiłku stawiając kopyta
na usłanej kobiercem zbutwiałych liści i połamanych gałązek ścieżynce. Nieco
zawiedziony, Frostengeiryjczyk położył dłoń na rękojeści przyczepionej do
siodła broni i delikatnym ruchem matki głaszczącej niemowlę, przesunął
opuszkami palców po wysłużonym drewnie. Wydał przy tym z siebie kilka głośnych
chrząknięć, a parę razy nawet szturchnął koński bok owiniętym stalowym drutem
trzonkiem.
– Noszę topór!
– Nie wytrzymawszy, pochylił się w stronę łba swojego wierzchowca i niemalże
wrzasnął biednemu zwierzęciu do ucha. – Nie mam miecza! Myślałaś, że zmusiłem
karczmarkę do rozłożenia nóg w chlewiku? Ha! – Zaśmiał się charczącym,
brzmiącym jak szczekanie psa śmiechem. – Przez „klingę”, miałem na myśli swoją
pytę!
Przez kilka
chwil rozkoszował się swym ciętym dowcipem, wydając z siebie przeraźliwie
głośny rechot, hojnie oliwiąc przy tym zmaltretowane tym wybuchem wesołości
gardło za pomocą solidnych łyków pociąganych z kolejnego już bukłaka –
poprzedni, wysuszony do ostatniej kropli niczym piaski Martwych Pustkowi na
wschodzie, zdążył już zniknąć za jednym z wielu zakrętów leśnej ścieżki. W
końcu, znudzony – i najwyraźniej śmiertelnie obrażony – wędrowiec zamilkł. Na
jego nabiegłej krwią twarzy, w sposób charakterystyczny dla każdego, kto
nadużywa trunków, wesołość szybko ustąpiła miejsca złości.
– Na ząb
smoka! – Rzucił klaczy zniesmaczone spojrzenie. – Ta wysypka na moich jajach
jest weselsza od ciebie! – Jakby nagle przypominając sobie o swędzeniu,
mężczyzna złapał się za krocze i zaczął gwałtownie drapać, sapiąc i złorzecząc
karczmarce. – Niepotrzebnie dałem się jej namówić na kąpiel przed chędożeniem!
Nie myłem się od lat i byłem przy tym okazem zdrowia! Ci magowie i ich
przeklęte mydło! Dobre dla elfów, które lubią taplać się w błocku zamiast
poużywać kobiecych wdzięków!
Hej, miło przy
kielichu wesoło spędzać czas
Gdy wino szumi w głowach, cóż
może trapić nas?
Lecz zważaj bracie co, gdzie i
przy kim będziesz pić!
Szpiczastych uszu strzeż się,
strzeż! Jeśli cenisz swą rzyć!
Nie ważne – szlachcic, złodziej,
zbój – zostawią ci swe znamię
Przy każdym kroku zrobisz dźwięk,
jak wiatr wiejący w jamie!
Skończywszy piosenkę, mężczyzna ponownie zabrał się za systematyczne opróżnianie bukłaka. Gdy był już w połowie, przypomniał sobie nagle o obecności klaczy, która – wciąż milcząca – człapała smętnie w kierunku coraz bliżej rysującej się przecinki. Drzewa rosły teraz coraz rzadziej, a ich rozmiar nie były już tak imponujące – w przeważającej części były to młode, nie grubsze niż ramię dorosłego mężczyzny brzozy. Ich upstrzone setkami tysięcy czarnych plamek pnie spoglądały obojętnie na mijającego je człowieka i jego wierzchowca. W ich postawie nie było już ani śladu owej niemej groźby, którą roztaczały wokół siebie nocą – stały spokojnie, kołysząc się pod łagodnymi podmuchami wiatru niosącego ze sobą zapach dymu z pobliskiej wioski. Z oddali można już było usłyszeć porykiwanie bydła prowadzonego po porannym udoju na pastwiska, rozdzierające piania kogutów i skrzyp studziennego żurawia, przy którym ludzie rozmawiali i śmiali się głośno. Jeździec zignorował jednak te odgłosy codziennego życia, całą swą uwagę skupiając na swym wierzchowcu.
– Gdy tylko
dotrzemy do tego… Tam gdzie jedziemy, sprzedam cię rzeźnikowi za flaszkę
palanki! Na sztywny kolec z zadka Fafnera! Czy proszę o tak wiele? – W kącikach
oczu wędrowca pojawiły się najprawdziwsze łzy pijackiego rozżalenia. – Zawsze
kochałaś mojego brata bardziej niż mnie! A to prześśiesz jha jhezdem
najhstarszszy! – Alkohol zaczął w końcu otulać strudzonego wędrowca swą
aksamitną mgiełką błogiego odurzenia. Chwiał się w siodle i z trudem udawało mu
się skupić wzrok na dwóch końskich łbach, które przed sobą widział. – Cho ś
siepie sa mathka…
Teraz już
prawdziwe potoki słonych kropli spływały po zarośniętych policzkach mężczyzny i
ginęły w skołtunionej brodzie, mocząc wciąż uwięzionego w niej żuka oraz
okruszki chleba, którymi owad próbował się pożywić.
–
Pszszszephaszam! Njhe spszetam cjee… – Pochyliwszy się w siodle,
Frostengeiryjczyk złożył za włochatym karku zwierzęcia wilgotny pocałunek. Po
chwili ciężkiego namysłu, który odbił się na jego twarzy w grymasie
przypominającym wyjątkowo bolesną biegunkę, postanowił potraktować w ten sposób
również drugą grzywę. – Nhigdy…
Próbując
przytknąć zaślinione usta do nieistniejącej szyi wierzchowca, wędrowiec skłonił
się do przodu odrobinę za mocno. Zamroczony trunkiem, niezdolny do zachowania
równowagi, mężczyzna runął twarzą do przodu, wprost w czekające na niego
objęcia wysokiej trawy. Ostatnią przytomną myślą, jaka przeleciała mu przez
głowę była ulga na widok krowiego placka, który w swej łaskawości raczył nie
znaleźć się pod jego upadającym ciałem. Chwilę później, z obliczem ozdobionym
błogim uśmiechem człowieka nienękanego żadnymi troskami, pogrążył się w
głębokim, pijackim śnie.
***
– Wychodź,
Pisklaku! – Tubalny głos Brekki wstrząsnął kolorowymi szybkami w cesarskiej
komnacie. Dochodził z korytarza, a samego właściciela nie było jeszcze widać –
Wiem, że od wczorajszego łomotu boli cię zadek, ale najlepszą na to radą jest
szybki marsz! – Olbrzym w końcu pojawił się w drzwiach i wetknąwszy swą łysą
czaszkę przez otwór, wyszczerzył się w kierunku młodzieńca, ukazując
pozostałości po bitwie, którą jego uzębienie stoczyło z życiem. – Wieśniaczki
same się nie wyr… Sigewardzie, jak dobrze cię widzieć! – Ujrzawszy rzucającego
mu wściekłe spojrzenia staruszka, mężczyzna zająknął się lekko, szybko jednak
odzyskał zwyczajny sobie rezon. – Mówiłem właśnie Jego Cesarskiej Mości,
że biedne kobiety narażone na ataki potwora, same się nie wyratują z opresji!
– Od kiedy
znasz słowa takie jak „opresja”? Ktoś zostawił książkę w zagrodzie dla owiec? A
może zamknęli twój ulubiony burdel, a na jego miejscu otworzyli miejską
bibliotekę?
Siedzący na
ustawionym na środku komnaty stołku Hrodgar spróbował obrzucić przyjaciela
kpiącym spojrzeniem, było to jednak niemożliwe – jego podbródek znajdował się w
żelaznym uchwycie palców Luga, który krytycznym okiem oceniał ostrość trzymanej
w drugiej dłoni brzytwy. Plamki słonecznego światła pełzały po chłodnej
krawędzi żelaza nadając narzędziu przerażającego wyglądu – jak na ironię,
padające na ostrze promienie zabarwione były na głęboki odcień czerwieni, co
nie dodawało mu wiarygodności. Dodatkowo, w ręku olbrzymiego Biczownika
przypominało raczej zabawkę – grube jak pęta kiełbasy, palce mężczyzny wydawały
się zbyt niezdarne do precyzyjnego operowania tak delikatnym instrumentem. Nie
pomagał również wygląd samego golibrody – twarz Lugo, z jego rozszczepioną
brodą, przymrużonymi w zamyśleniu oczami oraz wiecznie goszczącym na ustach
pół-obłąkańczym uśmieszku nie wzbudzała zaufania. Niemniej jednak, młody cesarz
wydawał się zupełnie spokojny, całkowicie lekceważąc stojącego nad nim szaleńca
ze świeżo naostrzoną brzytwą. Brekka rzucił całej scenie krótkie, pogardliwe
spojrzenie.
– Jeśli chcesz
go do czegoś zmusić – wskazał palcem na zamkniętą w uścisku głowę Hrodgara i
skierował swój wzrok na drugiego z mężczyzn – powinieneś najpierw zdjąć
przepaskę! Nie nauczyli cię tego w Dêneroth?
Zaciskające
się na rączce brzytwy palce wojownika zbielały ze złości, a z jego gardła
zaczął wydobywać się głęboki warkot. Czubek ostrza drgnął nieznacznie i celował
teraz w łysego olbrzyma. Wykorzystując okazję do pognębienia towarzysza, cesarz
wykręcił nieco głowę, tak, by móc spojrzeć mu w oczy; zawiódł się jednak,
ponieważ Lugo ciskał Brekce spod przymrużonych powiek nienawistne gromy.
Młodzieniec nie przejął się tym jednak i, całkowicie ignorując fakt, że za
chwilę będzie musiał oddać głowę z trzęsące się ze złości dłonie mężczyzny,
dolał oliwy do ognia.
– Nie
naśmiewaj się z niego, staruszku! – Wzniesiona do ciosu od momentu, w którym
młodzieniec otworzył usta, pięść Biczownika zamarła w bezruchu, a na twarz jej
właściciela wypełzł niemądry wyraz zdumienia. Cesarz jednak nie skończył. – To
dla niego nowość… W Dêneroth znajdował się zawsze w mojej sytuacji!
– W twojej
sytuacji? – Uśmiechnięty szeroko Brekka udał zdumienie i pochylił się, aby
obejrzeć stołek, na którym siedział Hrodgar. – Musiałbyś przy tym podskakiwać
gołą rzycią na elfim jednorożcu!
– Dosyć! –
Głos Sigewarda, jak zwykle spokojny i złowieszczo cichy, przypominający syk
jadowitego węża, gotowego w każdej chwili zaatakować, jak zwykle uciął wiszącą
w powietrzu słowną potyczkę pomiędzy trójką wojowników. – Lugo! Zabieraj się do
roboty! Jego Cesarska Mość powinien wkrótce wyruszać! Czeka go daleka droga!
Mamrocząc pod
nosem obelgi oraz rysując przed oczami wyobraźni Hrodgara obrazy poodcinanych
uszu oraz innych, zupełnie niezwiązanych z głową części ciała cesarza, co do
których rozmiarów Biczownik miał wiele wątpliwości, kwestionując szlachetne
pochodzenie matki władcy Grönedönu oraz podkreślając dość jednoznacznie
jego relacje z Brekką, wojownik posłusznie przystąpił do swojego zadania.
Ostrożnie, najwyższym wysiłkiem woli powstrzymując drżące ze złości dłonie
przed zbyt gwałtownymi szarpnięciami, mężczyzna przyłożył brzytwę do skroni
młodzieńca i zaczął delikatnie podgalać zarośniętą już przez drobny meszek
runę. Połyskujące czerwienią ostrze zazgrzytało nieprzyjemnie o skórę, jednak –
sądząc po niezmiennym wyrazie twarzy Hrodgara – Lugo znał się na swojej robocie
i pewnie prowadził krawędź żelaza, nie kalecząc przy tym przyjaciela.
– Dobrze ci
idzie! – Łysy olbrzym podniósł dorodne jabłko z zostawionej na porysowanym
stoliku miski z owocami i wgryzł się w nie łapczywie. Strużki lepkiego soku
spłynęły mu po brodzie, ale wojownik zdawał się tym nie przejmować. – Powynenes
zajmowah się tym zawowowo! – Wypełniający jego usta miąższ utrudniał mu
mówienie. – Masz ręce stworzone do trzymania delikatnych rzeczy… Brzytwy, igły…
harfy…
– Wolę miecze!
Lepiej leżą mi w dłoniach… – Zły na siebie, że przerwał swoje wyniosłe
milczenie, cesarski golibroda brutalnym gestem odgiął głowę młodzieńca, chcąc
mieć lepszy dostęp do miejsca, nad którym pracował. – Z ciebie, Brekka, byłby
za to idealny pasterz! Owce beczą na twój widok i lgną do ciebie jak muchy do
miodu! Żadna by ci nie uciekła… A w razie czego, sam dorobiłbyś sobie nowych!
Zbyt skupiony
na swoim zadaniu, by poświęcić więcej uwagi swoim słowom, Lugo nie zauważył
pętli, którą zacisnął właśnie na własnym gardle. O błędzie uświadomił go
dopiero nagły wybuch śmiechu pozostałej dwójki Biczowników. Rozbawieni
mężczyźni wyli i chwytali się pod boki, aby opanować spowodowane wesołością
ataki kolki. Hrodgar bawił się tak świetnie, że nawet nie zauważył, gdy w
napadzie szaleńczego rechotu szarpnął głową w bok, kalecząc się o brzytwę,
którą jego przyjaciel wciąż przyciskał mu do skóry. W końcu, Brekce jako
pierwszemu udało się opanować oddech na tyle, żeby być w stanie coś powiedzieć.
– Powiadasz
więc, że miecze dobrze leżą ci w dłoni, hm? – Wierzchem dłoni otarł z brody
kawałki przeżutego jabłka, które wypluł w przypływie rozbawienia. – Widzę, że
elfy nauczyły cię miłości do szermierki!
Dla pewności –
nie mając ochoty na spotkanie z kosturem Sigewarda, olbrzym odskoczył troszkę w
prawo, chcąc znaleźć się poza zasięgiem staruszka. Kiedy jednak rozglądnął się
po oświetlonym wielobarwnym światłem wczesnego poranka pomieszczeniu,
zorientował się, że cesarski doradca zniknął – najprawdopodobniej, zmęczony
napominaniem całej trójki, świadom, że jego przygany są jedynie półśrodkami,
które po krótkim czasie przestają działać oraz tego, że podobne przekomarzania
mogą ciągnąć się całymi godzinami (jak to działo się niezmiennie od lat),
mężczyzna opuścił wesołą kompanię i poszedł zajmować się ważniejszymi sprawami
niż niańczenie niedojrzałego cesarza i jego gwardii przybocznej.
– Prawdziwy
wojownik walczy z bronią w każdym ręku, nieprawdaż, Lugo? – W końcu i Hrodgar
odzyskał zdolność mówienia.
– A co TY
możesz o tym wiedzieć? – Brekka nagle spoważniał i rzucił młodzieńcowi pełne
szyderstwa spojrzenie. – Prawdziwy wojownik ma brodę prawdziwego wojownika! To
jedyny rodzaj owłosienia, którego potrzebuje mężczyzna!
– Trudno
zaprzeczyć! – Lugo ujął w dłoń długi warkocz spływający z pleców cesarza i
nieznacznym gestem zbliżył do niego brzytwę. – Może powinniśmy zrobić ci nową
fryzurę?
– Lepiej nie!
– Drugi z Biczowników parsknął urwanym śmiechem. – Ma zbyt gładkie policzki…
Wszystkie kury cesarstwa zaczęłyby wskakiwać mu na głowę, myśląc, że to jajko!
– Mógłbym was
kazać ostrzyc, wiecie o tym? – Policzki Hrodgara płonęły niczym ognie latarni
morskiej. – To i tak niska kara za obrazę majestatu!
– Przypominasz
mi kogoś, gdy się tak złościsz… – Brekka zmrużył oczy w grymasie złośliwego
rozbawienia. – Parę miesięcy temu do Złotego Skunksa przyjęli kilka nowych
dziewcząt… Pamiętasz, Lugo?
– Jak tak o
tym wspominasz… Była taka jedna… – Wojownik wyszczerzył się upiornie. –
Dziewica!
– Wypisz
wymaluj! Można by ją posadzić na tronie Grönedönu i nikt nie zauważyłby
różnicy! Chociaż… – Biczownik przyłożył palec wskazujący do czoła, jakby
starając się sobie coś przypomnieć. – Gdy bliżej się zastanowię… Miała kilka
włosków na brodzie!
– Taaak, też
już pamiętam… Wyrastały jej z brodawki… – Lugo klepnął cesarza w plecy z mocą,
od której płuca zwykłego człowieka uderzyłyby o żebra. – Ale to i tak więcej
niż miłościwie nam panujący!
– Ach,
zarośnięta dziwka! Nie spodziewałem się po tobie niczego innego, przyjacielu! –
Hrodgar uśmiechnął się półgębkiem i zwrócił twarz w kierunku ściskającego
brzytwę Biczownika. – Pociąg do bród wyssałeś z mlekiem matki… Łatwiej było ci
później przerzucić się na inne płyny o podobnym kolorze.
– Nie zmieniaj
tematu, Gasghan! – W nagłym przypływie solidarności, Brekka
postanowił przyjść w sukurs obrażanemu kompanowi. – Nie masz brody! –
Zmarszczył przekornie brwi i podrapał się po zarośniętym policzku. – Powinieneś
być wdzięczny, że my, prawdziwi wojownicy, pozwalamy ci przebywać w naszym
towarzystwie!
– Mądrość
wypływa z twych ust niczym krynica krystalicznie czystej wody szemrząca
srebrzyście po górskich kamieniach! – W teatralnym geście, Lugo wzniósł oczy ku
sufitowi i zaczął wykonywać dzierżącą brzytwę dłonią skomplikowane ruchy. –
Twa…
Celnie
ciśnięty ogryzek jabłka uderzył mężczyznę w środek czoła. Resztki miąższu
rozbryzgnęły na wszystkie strony, pokrywając twarz wojownika słodkim, lepiącym
się niczym miód sokiem. Zdezorientowany nagłym uderzeniem, Biczownik zamrugał
niezbyt bystro i zaczął rozglądać się po pokoju w poszukiwaniu napastnika.
Tymczasem, Brekka spokojnie sięgnął po kolejny owoc. Zanim jednak wpił się w
niego zębami, starannie wypolerował czerwoną powierzchnię skórki, poświęcając
temu zadaniu więcej uwagi niż wydawałoby się to konieczne.
– Jeśli nie
przestaniesz używać wymyślnych słów w mojej obecności – podrzucił szkarłatną
kulę w dłoni, skupiając na niej uwagę towarzysza – następny pocisk będzie
większy… Nie będę też celował w głowę!
Ręka Lugo
instynktownie powędrowała w kierunku biodrowej opaski, widząc co, drugi
mężczyzna uśmiechnął się potwierdzająco.
– A teraz… –
Olbrzym wskazał dłonią w kierunku wciąż nieco naburmuszonego cesarza. – Skończ
bawić się z naszym Pisklęciem i przygotuj go na opuszczenie gniazda! Chcę
wyruszyć zanim słońce zacznie spuszczać się na nas z góry! Ono nie jest elfem,
a ja nie jestem tobą, żebym uważał podobne okoliczności za sprzyjające!
Mknąca z
niezwykłą szybkością brzytwa ominęła twarz Brekki dosłownie o cal. Wirujące
ostrze uderzyło z impetem o mircetytową ścianę, zostawiając w gładkim kamieniu
niewielki odprysk. Żelazo natomiast, stworzone do celów delikatniejszych niż
łupanie głazów, wyszczerbiło się paskudnie i wygięło. Niewzruszony niebezpiecznym
narzędziem, które przeleciało tuż obok niego, olbrzym wydął pogardliwie wargi
i, wsparłszy się pod boki, rzucił Lugo kpiące spojrzenie.
– Gdybym miał
szpiczaste uszy, moja twarz była moim zadkiem, a ty nie rzucałbyś brzytwą tylko
dźgał mieczem, nie miał byś najmniejszych problemów z celnością! –
Błyskawicznym gestem przełożył jabłko do lewej dłoni i cisnął nim w stronę
towarzysza. – Tak się to robi!
Pocisk leciał
jednak zbyt wolno lub też nadludzka zręczność Luga zadziałała ze zwykłą
Biczownikom precyzją i wojownik zdążył w porę zasłonić twarz przed niechybnym
uderzeniem. Sądząc, że udało mu się uniknąć zemsty towarzysza, mężczyzna
zaśmiał się szyderczo.
– I kto tu
mówi o celności? – Zrobił obraźliwy gest w kierunku przyjaciela. – Z twojej
poprzedniej przemowy wyniosłem, że będziesz rzucać w zupełnie inne miejsce!
– Jeśli
przeżyjesz tyle bitew co ja, zrozumiesz, że w pojedynku nie chodzi o finezję
czy skomplikowaną taktykę… – Brekka skinął Hrodgarowi głową, dając mu znak. –
Liczy się efekt…
Zanim zdążył
dokończyć, szybsza niż myśl, pięść cesarza wystrzeliła do przodu i trafiła
dokładnie tam, gdzie powinna. Chcąc uchronić twarz przed nadlatującym jabłkiem,
Lugo odsłonił swoje najwrażliwsze miejsce, wystawiając je na ataki, co
bezwzględnie wykorzystał władca Grönedönu. Stojący nad młodzieńcem Biczownik
wydał z siebie wysoki krzyk bólu i upadł na kolana, powoli osuwając się coraz
niżej i niżej, aż w końcu zatrzymał się w dziwacznej pozycji z wygiętymi
plecami i czołem przyciśniętym do chłodnej, kamiennej posadzki. Wyglądało to
bardziej niż dwuznacznie, jednak żaden z pozostałej dwójki mężczyzn nie miał
już serca, aby wbijać kolejne drzazgi już i tak wystarczająco cierpiącemu
przyjacielowi. Nagle, tuż obok rozciągniętego na podłodze wojownika upadła
najpierw jedna, a potem druga i trzecia kropla szkarłatu. Zanoszący sie
śmiechem Hrodgar uspokoił się nieco i podniósł dłoń do skroni, w okolice
miejsca, od którego zaczynały właśnie promieniować delikatne ukłucia bólu. Gdy
cofnął palce do oczu, zobaczył, że ich opuszki lepią się od krwi. Zaklął cicho
pod nosem.
– Nie będzie z
ciebie golibrody, przyjacielu! Nie radzisz sobie nawet z najprostszymi
zadaniami!
Odpowiedział
mu stłumiony jęk i ciche, ledwo słyszalne słowa.
– Dziękuję za
propozycję, ale nie skorzystam! Obawiam się, że musimy już ruszać!
Taaaaaak... chwilę nic się nie pojawiało, ale to dlatego, że nie chciało mi się zbytnio publikować... Brak mi bet, więc przecinki wróciły do stanu poprzedniego - bieda z nędzą - ale może jakoś się to da przeżyć. Grunt, że coś się ruszyło w końcu. Pojawia się nowa postać, którą osobiście bardzo lubię, proszę więc nie hejtować. No... To Wesołych Świąt i HO HO HO, czytać! :D
Taaaaaak... chwilę nic się nie pojawiało, ale to dlatego, że nie chciało mi się zbytnio publikować... Brak mi bet, więc przecinki wróciły do stanu poprzedniego - bieda z nędzą - ale może jakoś się to da przeżyć. Grunt, że coś się ruszyło w końcu. Pojawia się nowa postać, którą osobiście bardzo lubię, proszę więc nie hejtować. No... To Wesołych Świąt i HO HO HO, czytać! :D
O_o Omegon, to ty jeszcze żyjesz?! Jam sądził, iż Waćpan interes zwinął ;)
OdpowiedzUsuńCałego jeszcze nie przeczytałem, bo strasznie długie i zejdzie na to parę dni. Jak skończę, to skomentuję.
Pozdrawiam ShadowDragon
Eeeeee, coś krótko, jak na Ciebie :P
OdpowiedzUsuńNo ale dobra, widzisz? Obiecałam że przyjdę do wtorku, to i jestem :)
Najpierw drobna uwaga:
"Na sztywny kolec z zadka Fafnera!" - czy "Fafnera" to jest jakieś celowe, nie wiem, frostengeirskie określenie, czy po prostu literówka? :)
Okej, no to w moich uwag to tyle, bo co ja Ci tam będę błędy sprawdzać, ostatecznie to Ty z nas dwojga jesteś tu (c)hu(j)manistą :P
Już zapomniałam w ogóle, co prócz tej cudnej pioseneczki było w tym rozdziale, jak choćby zastanawiałam się ostatnio dlaczego Lugo nie pojechał z resztą do tej wioski... a tu proszę, wszystko jasne :D Btw ja chyba trochę nie rozumiem idei rzucania w kumpla brzytwą???? W sensie, nerwy mu puściły? Celowo spudłował? Czy po prostu rzeczywiście nie trafił, chociaż zamierzał????
A w ogóle to byłabym zapomniała - śmiej się, śmiej, ale ja nie będę tu publicznie wytykała, kto jeszcze i jakie wykazuje podobieństwo do Cesarza... :D #heheszki
JEŚLI KTOŚ JESZCZE JEST TAK NIE WYCHOWANY JAK JA I CZYTA CUDZE KOMCIE TO OSTRZEGAM ŻE ZACZYNAM SPOJLOWAĆ.
Nie muszę chyba mówić, że skoro Alfric wskazuje na co raz rychlejsze pojawienie się królowej, to ja już zacieram rączki :D Nie będę spełniona tym opkiem póki nie dasz tej shipogennej-cesarzowo-ciągutkowej sceny z pocieszaniem po traumie sauhdkudhhksjdfnououshuhdhhuf
To feelsy.
Okej, co jeszcze - pioseneczka 11/10, płakłam tak samo jak za pierwszym razem. Chociaż wiesz, dobra, niech stracę, ale faktycznie ciężko to śpiewać. Ale ja bym tego nie zmieniała, moim zdaniem nie warto przebudowywać, bo jest k, a bez przesady, to tylko opko, ostatecznie to nie od pisania piosenek jesteś, niekoniecznie musisz się na tym znać i robić to technicznie 10/10, no ale o tylko moja opinia, może się nie znam, jestem tylko fizykiem, Ty mój połeto :D
I fokle zapomniałam już jaki ten alfric był obrzydliwy, jakoś przy Cesarzu już potem nie sprawia aż tak okropnego wrażenia XD I on się jeszcze dziwi, że żona karczmarza mówiła "nie", też bym powiedziała, mimo że prawie wiking :P
Coś jeszcze miałam... No, tak - opisy faktycznie tu strasznie bolą XD W sensie, technicznie i językowo ładne i fokle, ale długość jednak boli i aż się prosi, żeby skipnąć :< Dobrze, że dalej trochę już je skróciłeś C:
Oczywiście ilość pedalskich bardziej i mniej żartów powaliła mnie na kolana... Chociaż z żalem muszę przyznać, że z tej części nie było nic równie śmiesznego, jak na przykład twoje wczorajsze wykładanie hajsu i wiesz czego :D Tak, niech stracę, całkiem Ci się to udało :P Ale potem żarcikami o królowej nadrabiasz :D
I jeszcze chciałam, że potwory z puszczy super, 11/10 i masz mój approval :D
I chyba to tyle :) Jak zawsze super, szkoda, że nie masz czasu teraz pisać :<
No, to chyba już, a teraz ja idem Bercię pisać :)